dzymi żonami. Dwa a czasem nawet trzy, sakramentalne, bardzo powoli wymierzone a lekkie — lecz straszne, bo bardzo rzadko szafowane — uderzenia po kożuchu poskramiały, w razie nieodpartej potrzeby, najbardziej zuchwałego, zatwardziałego i niemoralnego przestępcę. Gdy winowajca zaś w ciągu wizyty okazał skruchę, lub gdy od razu zmiękł całkiem, dziedzic bardzo poważnie nakazywał, aby odtąd nigdy nie kradł kiedr, bo kiedry to w jego gazdostwie dzieci najmilsze. Niejednemu, co tłomaczył, że z biedy ukradł, że chciał sobie pomóc, bo potrzebował na to albo na owo, a kiedry to rzecz łakoma dla kupców, zaraz płacą — takiemu nieraz dziedzic jeszcze dopłacał. Nakazywał mu, aby się zgłosił u niego po pomoc, a nie niszczył drzew tak pięknych, które sam Pan Bóg chroni.
W sprawie ochrony kiedr zasięgał także dziedzic opinii najbardziej miarodajnych. Zawezwany w tej sprawie do dziedzica jako rzeczoznawca, przebywający pod Czarnohorą, Matij Zełenczuk, prawdomówny, otwarty, śmiały człowiek taką opinię wypowiedział:
— Na Czarnohorze, na Wierchowinie nie ma policji, dziedzicu, także i dla kiedr. I znów choć niejeden miałby ochotę pójść powiedzieć Panu, kto i jak kradnie albo i złapać go, musi jednak obawiać się zemsty złodziei. Podpali go który za to, że się miesza do nie swoich spraw. A tu na Wierchowinie nie ma policji — także i dla ludzi. To jest tak: który Panu popatrzy w oczy, ten może już nie będzie kradł. Ale, ilu takich jest, co nie popatrzą. Na Wierchowinie, kogo sumienie nie upilnuje, nikt go nie upilnuje. Nie ma policji — i koniec.
Taka była opinia Matijka o ochronie kiedr.
Ludzie widzieli jednak, że dziedzic to złoty panisko. Choć tak surowo milczy i groźnie patrzy, to potem, gdy odezwie się, mówi łagodnie i ciepło. Ci sami, co byli na „wizycie“, już potem nie kradli. Ale innych to nie odstraszało. Głos opinii był po stronie dziedzica. Złodzieje kradli dalej, lecz ze złym sumieniem. Zapewne niewielka to pociecha dla nas miłośników kiedr. Wolelibyśmy, by stary bór kiedrowy na uroczysku Doboszowym, jak przed wiekami, dotąd stał nienaruszony, podobny przybytkowi Bożemu! Kolumnady tęgich a strzelistych pni, skupione w sobie, zadumane, wieszcze postacie drzew — ich kędziory wiecznie zielone — ich ramiona potężne, wzniesione ku chmurom, dzierżące ponad głowy innych drzew świeczniki puszczowe. Dla usprawiedliwienia dziedzica musimy zaczerpnąć argumentów od starych ludzi. Powiadają oni,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/503
Ta strona została skorygowana.