nych wzniesień, ku miasteczku, zwanemu Jabłonów pokucki, który uchodził za siedzibę rodziny. Od tego skrętu do rynku niezbyt daleko i tam nawrót ten wraz z pozostawaniem gościńca wciąż na tym samym poziomie, uspokaja podróżnika, bo wcale niestrome choć dość wysokie pasma gór zapewniają, że po prostu nie można się stąd oddalić, bo nie tylko nic nie widać, ale nie ma możliwości wydostać się stąd ku południowi.
— Widzicie, panienki — marzyła głośno Babcia — mądrość wieczorowa zasadza się na tym, że jest się ciągle u siebie, bo nie można zmienić krajobrazu i to jest uspokajające. Dlatego nigdzie tak się bardzo nie czuję w domu, jak na tym skręcie do Jabłonowa. Dla mnie jest to dowodem, że nic się nie zmieniło, że nic się nie może zmienić. I że wszystkie wyrwy, które śmierć i znijaczenie poczyniły w naszym świecie, to jeszcze mniej niż złudzenia. To tyle zaledwie, że los się droczy z nami: chciałem ci napędzić trochę strachu, ale nie bój się, to wszystko pozostało takie same.
Tym energiczniej popędzała Semena, aby poganiał konie. Semen okazywał pewne zdziwienie, bo po co się śpieszyć, ale nie wypowiedział głośno tego. Za to pani odpowiedziała mu z miejsca:
— Widzisz przecież, że trzeba się pośpieszyć, bo a nuż wszystko ucieknie.
Było to wyraźne wskazanie na jakieś marzenie senne, które ucieka, gdy dojeżdżamy nareszcie do miejsc utęsknionych. I gdy z możliwości przemijania wynurza się lęk, że to wszystko i tak nieprawda, bo dawno już przeminęło. Lecz w tym miejscu zasłaniające horyzont trawiaste wierchy Rokiety uspokajają, że po prostu nie można się stąd oddalić. Skoro tylko zbliżyli się do rynku, pani Zuzanna jak najprędzej kazała przystanąć, wysiadła pośpiesznie i kazała wszystkim wysiąść natychmiast. Stąpała szczególnie mocno po kamieniach rynkowych, jak gdyby chciała utrwalić je wszystkie w rzeczywistości zapewnionej i niewątpliwej.
— Idźcie wszyscy za mną natychmiast. Semenie, zostaw konie pod opieką Józka, niech sobie znów przekąszą. A my wszyscy razem hajda do starej synagogi.
Kręte uliczki i jasny horyzont nad nimi wypełnione były brzuchatymi kopułami drewnianej synagogi, które jak gdyby pchały się zaborczo na sam przód, na to, aby nic innego się nie wysunęło. Za towarzystwem pani Zuzanny pośpiesznie dreptała chudziutka i sucha kobiecina dopędzając je.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/51
Ta strona została skorygowana.