raz nietoperza, a żartował, że to taki gołąbek. Ihnat podarował mu kły z niedźwiedzia, a Petro Kuzyk świstawkę z kości do wabienia jarząbków, a także zrobił dla Siuny prawdziwą małą tratewkę, którą można było jeździć po młynówce. Iwandiuk podarował mu małą bardkę, zupełnie podobną, jakie nosili dorośli. Kto by mógł zliczyć te cudowne podarki, które Siuna — „rozdajko“, jak go nazywano — z kolei w niedługim czasie rozdarowywał. Rozdarowywał zresztą i wszystko niemal, co przywiózł z domu. Bo najważniejsza dlań była serdeczna przyjaźń z ludźmi, z której płynęły, wciąż płynęły nowe, różne podarki. Kto takich ludzi miał wokół siebie, jacy tu byli, temu trudno nauczyć się pogardy dla ludzi, trudno nawet stać się nieufnym, choćby zamieszkał w jaskini zbójców czy pośród karłów, zawistnie spoglądających na każdy kęs, albo wśród niewolników wdeptanych w błoto, ten zawsze wierzyć będzie, że jest gdzieś czarowne słowo serdeczności, szczepionka swobody, co zdoła ich przemienić w ludzi tak życzliwych i bez żółci jak stary „bojko“ Ilko, tak niezależnych, jak Marko Bouhar, naczelnik obory dworskiej, tak serdecznych i szlachetnych jak Pan Władysław, tak sprawiedliwych i czcigodnych jak sam dziadzio — w ludzi swobodnych.
To wszystko utrwaliło w chłopcu element swobody, oddzieliło na długie lata od wpływów świata nowego i dziejów nowych. Należałoby się spodziewać, że wyrośnie z niego poeta. Ale sam kraj górski uwodził do wiary w ziszczanie poezji i do zamiarów ziszczenia takiego. Siuna wierzył przeto w kształtowanie poezji z kruszcu żywego, w przemianę ludzi i stosunków w jakieś wymarzone, jakie „znał“ z dzieciństwa. I to zrobiło zeń fantastę zamiast poety.
Zaraz po przyjeździe, od tego kąta w murze, skąd słychać było Czeremosz i fłojerę, Siuna leciał w górę obok domu w kierunku Ihreca. Tam wysoko ponad owczarnią, w górnym kącie ogrodu, na stromym stoku nad potokiem Pawim rosło kilka tęgich brzóz. Między nimi były ławeczki. W dole szumiał potok Pawi, zakryty lasem smerekowym. Było tam bardzo ustronnie i urocznie. O zmroku stawało się niesamowicie, nawet strasznie. Siuna spróbował raz pofrunąć tamtędy o zmroku. Ale nie powtarzał tych odwiedzin, chociaż nikt mu ich nie zakazywał, nikt nawet o tym nie wiedział. O zmroku bowiem, gdy wiatr powiał od zachodu, ogarniał powoli szumem i gwarem naprzód smereki w dole, potem brzozy, potem rozszerzał się, a było w nim tyle szeptów, tyle oddechów, westchnień, po-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/527
Ta strona została skorygowana.