ne wędrówki. A wędrować nie było tak łatwo, jakby się nam wydawało. Co innego przelecieć tędy i owędy, a co innego wałęsać się gdzieś aż poza przełazy i ogrodzenia. Z zakazami dawał sobie jakoś radę, ale trzeba było także utorować drogę, usunąć przeszkody, oczyścić przeprawy. Podobnie jak bohater z bajki staroruskiej, i nasz młody bohater spotykał w swych wyprawach wszędzie liczne przeszkody w ptakach kłujących i dziobiących. I nie były to jakieś małe ptaszki, lecz właśnie tęgie, dobrze utuczone indyki. Oprócz innych, co włóczyły się wszędzie, pewien bardzo zacięty i odważny indyk czyhał już od razu za węgłem małego aresztu pod gankiem, a potem wszędzie wprost polował na Siunę. Nie dawał mu przejść. Doganiał go nawet i ścigał tak, że naprawdę, nieraz napędził chłopcu strachu. Ścigany, dobrze zmykający Siuna nieraz już chciał wołać o pomoc i zaledwie zdążył uciec na ganek. Potężny indor nadymał się z pychą, rechotał zwycięsko. Mały niepozorny piesek kuchenny był nauczycielem chłopca w walce z indykiem. Wytrwale atakował ptaka, i gdy indyk najsrożej się rozsierdził, chwytał go zębami za pióra. Indyk cofał się w popłochu. Chłopak, nie mogąc chwytać indyka zębami za pióra, spróbował broni innej. Zrywał krzaki pokrzywy i trzymając przez chusteczkę spory pęk, zasiadał na indyka. Równocześnie wpadali na siebie indor i chłopiec. Chodziło o tę malutką chwilkę pokonania strachu. Indor dudniał groźnie, koralowa pierś błyszczała krwawo. Siunie już już chciało się zawrzasnąć wielkim głosem o pomoc i zemknąć bez sławy. Wspomniał piękny przykład pieska. Po desperacku, z całej siły smagał indyka miotełką z pokrzywy. Indyk, spuszczając skrzydła, pulkał, bulgotał jakby woda wypływająca z karafki — i uciekał. Siunie zdawało się, że w tym pulkaniu wypływa z ptaka rozindyczona wściekłość, odwaga i groza. Nabrał otuchy, wypędził indyka z dziedzińca. Odtąd smakował w gromieniu indyków. A wszystkie drogi i wszystkie przeprawy stały dlań otworem.
W niedalekim starym sadzie przedmiotem tych pielgrzymek, odbywanych oczywiście w tajemnicy, była niewielka sadzawka, stanowiąca niejako podręczny basen dla kucharza. Było tam zawsze trochę ryb i ciągle wpuszczano schwytane w Czeremoszu ryby, zanim znów je złowiono dla kuchni. Sadzawka otoczona starymi drzewami, miała kolor ciemnozielony. Wydawała się chłopcu bardzo głęboka, a w miarę zakazów, niebezpieczna. Pociągała go ku sobie. Miała dopływ ze studni,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/532
Ta strona została skorygowana.