zyka widocznie położyła pewne znamię. Mieli dużo łagodności i wdzięku, nieskłonni byli zdaje się niczym tak się przejąć, by zapomnieć o uprzejmości, o dowcipie, o harmonii ruchów i słów. Ale jak to bywa z rodami artystów — i widać, że jedna gałąź sztuki nie żywi ducha — najmłodsze pokolenie przetransponowało wirtuozostwo na inne nieco dziedziny. Nie tylko grało w karty po mistrzowsku, ale podobnie jak motywy muzyczne, nieustannie przypominało sobie motywy ostatniego taroka, wista, bakarata. Ba, nawet w koncertach ferblowych smakowało i coraz dalej brnęło w tym kierunku, marząc o „czarnym i czerwonym“ i o dalekiej centrali harmonii — Monte Carlo. Starsi przyjmowali zazwyczaj wszystko pobłażliwie. Tak niewzruszona była atmosfera bezpieczeństwa w owych latach wśród tych sfer.
Jak w domu tak też podczas podróży, mimo woli prawie a nieuchwytnie wodziła rej wśród wszystkich, nadawała ton i zmuszała bez żadnego musu, że się z nią we wszystkim liczono, wcale niestara wiekiem, bo zaledwie trzydziestopięcioletnia pani Józefina z Kiedańcza, szatynka o niebieskich oczach i niezwykle pięknych zębach. Jakby postać ucieleśniona z tonów Mozarta.
Wśród mężczyzn widać było pewną zasadniczą funkcję rozwojową, która różniła starych od młodych. Były to nosy. Im starszy był któryś z panów, tym nos jego był bardziej potężny, wystający. I bardziej zakręcony. Młodsi mieli nosy równe, niecharakterystyczne. Opowiadano właśnie o jednym ze starszych panów historyjkę: Raz jechał z Sopowa powozem, a z przeciwnej strony zbliżała się powoli potężnie obładowana fura siana. Na niej siedział któryś z młodszych kuzynów, zajmujący się pilnie gospodarstwem. Mimo iż droga była wcale szeroka, nagle fura siana zatrzymała się, jakby nie mogła się rozminąć. Powstało zakłopotanie. Lecz starszy pan w powozie w mig zrozumiał aluzję. Odwrócił nos na bok, w kierunku od fury przeciwnym. I przytrzymując nos powiedział przez nos: „Jedź, jedź, już teraz nie zawadzisz“. Młodszy kuzyn podziękował bardzo uprzejmie i przejechał.
Brak tęgich nosów w młodszym pokoleniu niektórzy przypisywali degeneracji. Prorokowali z tego upadek rodu. Inni, a byli to trzeźwi kołomyjscy praktycy i żadnym złudzeniom niepodlegli pokuccy mądrale, jakim podobno w banalności na świecie nie ma równych, nie z samych tylko nosów wyprowadzali złe prognostyki: głównie z tego, że rodzina ta (chociaż
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/60
Ta strona została skorygowana.