przecież mająca tradycje tysiącletniego szlachectwa w Armenii, co potwierdzali przybywający tu do nich rzekomo umyślnie z Armenii pielgrzymi i misjonarze, ale mimo wszystko należący do sfery „kabzanów“) zbytnio zmieniła dawny, przyziemny sposób życia, właściwy tak zwanym kabzanom. Kabzanami bowiem zwali od dawna nasi rodzimi zawistnicy wszystkich tych zamożnych czy zbogaconych Ormian, którzy jak to powiadano „dusili kabzę“, czyli byli posądzani o chciwość lub skąpstwo. Zatem co kabzaństwo, choćby jak bogate, to nie wielkopaństwo. I jak tu dogodzić ludziom: dopóki można było wzgardliwie śmiać się ze skąpstwa, wszystko było w porządku, bo nasi utracjusze i niedołęgi mieli przynajmniej to poczucie wyższości, iż nie są kabzanami. A tu nagle potomkowie kabzanów wszystkim zadali szyku. I to nie byle jakiego.
Właśnie wśród wspomnianej karawany znajdowali się ludzie, których wielkopaństwo nie dawało spać zaściankowym krytykom. Parą świetnych gniadoszy w błyszczącej uprzęży, zaprzężonych do wiedeńskiego jasnożółtego breku powoził mężczyzna w średnim wieku, czarnooki, smagły, o ostrych regularnych rysach. Był to pan Edward. Bardzo spokojny, co więcej bardzo pewny siebie, lecz także nadzwyczaj uprzejmy. On to właśnie wprowadził w nasze strony nowy ton. Nie dlatego, że był hojny i wprost rozrzutny — rozrzutników uważano przecież prawie za emanację ducha narodowego — lecz dlatego, że im więcej pieniędzy wydawał, tym był bogatszy. Im więcej też dawał przyjęć w swych dworach-pałacach, w mieszkaniu we Lwowie i w Wiedniu, tym więcej miał kredytu. Bo jak powiadano, szczęście pchało się doń drzwiami i oknami.
Nieco dalej za panem Edwardem jechał dość skromnym powozikiem, parą niewielkich po gospodarsku utrzymanych, ale wcale eleganckich koni, starszy brat pan Jan. Ten jeszcze więcej właściwie budził zastrzeżeń i nieporozumień. Zanadto był inny, po prostu nieziemski. Wydawać, bawić się, mieć dużo pałaców — to jeszcze zrozumiałe. Ale hodować podrzutki i bękarty, litować się nie tylko nad żebrakami, ale nawet nad fiakrami żydowskimi, a do Wiednia jeździć nie na hulatyki, tylko na koncerty i do teatru, samemu zaś będąc bezdzietnym żyć byle jak, to już chyba naprawdę nic dobrego nie wróży! Przecież to człowiek, z którego widocznie śmieją się nawet dziewki wiejskie. Podrzucają mu dzieci, namawiają zapewne jedna drugą: nie bój się — a od czego nasz didycz.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/61
Ta strona została skorygowana.