Kto popatrzył na otwarte oblicze pana Jana, tym bardziej kto zamienił z nim kilka słów, ujęty był, ogrzany jego ciepłem. Ale kiedy ochłonął i kiedy się ulotniło ciepło, to przyznawał zapewne rację krytykom: no tak, charakter, bogaty może sobie pozwolić na wszystko. Ale takiemu po co właściwie majątek...
Na popasach kursowały bez przerwy dowcipy. Towarzystwo odznaczało się samokrytycyzmem. Każdy wprawdzie chętnie żartował z innych, ale nieraz jeszcze chętniej z siebie samego. I starsi nie nadymali się, ani nie zasłaniali się wiekiem od ciętych strzał dowcipu. Owszem, śmiali się serdecznie, chwalili dowcipy, odcinali się czasem wesoło, niezłośliwie. Trudno było o towarzystwo pogodniejsze, bardziej lojalne, bardziej zrównoważone.
A wiatr rozhuśtywał wesołość, rozfalowywał ją jak złoto i czerwień lasów. I w tych poprawnych czasach — bezsprzecznie poprawnych jeśli chodziło o swoją sferę — wiatr jeden pozwalał sobie uchylać długie spódnice pięknych i wytwornych pań, wzbijać wiry w koronkach, falbankach i bufiastych rękawach. Budził też może niejedno pragnienie swobody. Co wolno wiatrowi, ha! Gdyby tak...
Ale może nie byłoby wówczas tak miłych choć przelotnych westchnień, tak czarownych kulis i perspektyw, gdyby ludziom to wolno było co wiatrowi. I to trzeba dodać, że ówczesna atmosfera towarzyska, chociaż wcale nie purytańska ani nużąca, owszem wiele przedmiotów znajdująca do żartów, przecież czyniła wrażenie bezerotycznej. Widocznie myśli i marzenia krążące wokół pań ze swego towarzystwa były przetopione w taką formę, iż zaledwie odważały się wychylać w postaci sentymentalnej, lub może legitymowały się jakąś nieśmiałą liryką.
Toteż wiatr przyniósłszy jeden czar słodkiej swawoli, natychmiast zwijał go, jak gdyby kto zwinął obraz chiński o czarownym zwiewnym nastroju, obraz, który pokazuje się tylko przyjaciołom i to bardzo rzadko a nie na długo, a którego nigdy nie wiesza się na ścianie. Tak to wiatr poigrał z koronkami i tiulami, i leciał dalej. Porzucał wszystko — swobodny. Nie tylko przywracał zwyczajny świat, płaszczyznę codziennej sztuki zwanej towarzyskością, tak szczelnie odgrodzony od pragnień w surowym stanie. Lecz jeszcze nowy czar dodawał, czar pędu, oswobadzania się. Tak jeszcze rozświetlał błękitne sklepienie swobody bezerotycznej.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/62
Ta strona została skorygowana.