żliwości spotkania strasznych a hałaśliwych mar maszynowych. W ostateczności jeśli zdążą, woźnice ściągają w popłochu z siebie kożuchy, serdaki i manty, aby zakryć jak najstaranniej uszy i oczy końskie od widm i straszydeł.
Przecie i ludzie nieraz drętwieją z przerażenia, o ile nie nabyli doświadczenia, a najlepiej myślący i życzliwy maszynista przeraża się także, gdyż nie wie czy ma świstać i alarmować przerażając tym jeszcze więcej i tak dość przerażone żywe istoty, czy też unikając hałasu, wślizgnąć się między konie, fury, powozy i wozy, ryzykując w ten sposób nieoczekiwane zniszczenie i śmierć, jak już nieraz bywało.
Szczęściem, o ile nie zdarzy się nowe nieszczęście, dudniące dziwadła znikają po chwili za mostem, jak gdyby ich nigdy nie było. Tyle transportu międzynarodowego wystarczy na całą dobę. Po czym cały kraj od Prutu aż po granicę Mołdawii, aż poza step węgierski — oddycha. Bezpieczeństwo gościńców wraca.
Gospoda na Wierbiążu natomiast ma znaczenie podwójne: pierwsze, że na szynach mogłyby się zjawić dymno-czarne potwory, ale przecie nie zjawiają się, drugie, że czuwa, dzień i noc, a nuż się zjawi?
Czyż mogłoby to znaczyć, że gospoda, która ujarzmiała wszystkich, nie zdołała ujarzmić pociągu ze Słobody Rungurskiej, tak że stanowił on nieustanne niebezpieczeństwo? Przecie front gospody otwierał się na wszystkie strony i nigdy jeszcze nikomu nie przyniósł ujmy. Tam bowiem powstało centrum dobrych manier kołomyjskich. I któż wie, gdyby się okazało, że gospoda przetrwała, należałoby raz jeszcze spróbować i wysyłać tam nowe narody z wielu kontynentów na powolne a gruntowne wychowanie.
Na czym polega to wychowanie? Gdzie indziej witają się rozmaicie: „Sława Bohu“, „Dobra niedziela“, „Dobra sobota“, „Daj Boże zdrowie“, albo tak jeszcze: „Ochroń cesarza i jego ludy, a chroń nas wszystkich razem, Boże, od paskudy“. Na Wierbiążu troskają się o jedno: o dobry humor. Witają się dziarsko a zwięźle: „ne żurysy druże“, dlatego wszechwładnie włada tam długowieczność. Najlepszy sposób na życie długie a beztroskie, to zamieszkać w gospodzie na Wierbiążu: „ne żurysy“.
Ne żurysy? Ha, dobrze tak teraz mówić, ale cóż zrobić z wężowym torem pod nosem gospody, co czyha dzień i noc? Któż zabroni dopóki są szyny, aby w dzień, o północy czy
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/69
Ta strona została skorygowana.