i takież rozmowy zadowolone. Wszystkie zatrzymały się jak jeden przed gospodą.
Z powozików lekkich wyfruwały tanecznie damy. Z breków wyskakiwali jeszcze w ruchu młodzi panowie. Niskie stopnie tarantasów pozwalały osobom statecznym jednym nieznacznym kroczkiem wysiąść na ziemię. Towarzystwo dobrze wychowane, rozmowne, bez cienia widocznej troski, uśmiechnięte, zasypało przestrzeń przed gospodą barwami, dowcipem i śmiechem — jakby to były confetti, zarazem tęczowe i dźwiękowe. Zaledwie wysiedli, już ktoś coś zaśpiewał, zanucił. Pani Wincenta, nieco starsza przysadkowata dama, co wysiadła z tarantasu, witając dyganiem młode, pytała śpiewnie: „Czyż to Mignon?“
I niezwłocznie w odpowiedzi posypały się tu i tam szczebiotliwe trele z modnej opery Thomasa. I zaraz wychowanek gimnazjum Ojców Jezuitów z Chyrowa, panicz Włodzio, rozpiąwszy pośpiesznie futerał nastroił skrzypce, wzmacniając i podkreślając melodie i trele. Tylko jedna bryczka była szara, krajowa. Wysiadł z niej pan Jan, mężczyzna lat pięćdziesięciu, który opanował towarzystwo kamertonem. Strojąc podług niego skrzypce i głosy, przywrócili harmonię Thomasa.
Ku nim wszystkim biegiem drepczącym, a zadyszany zachwytem śpieszył gospodarz Weiser. Goście zaprzestając muzykowania otoczyli go gwarnie. Prześcigali się w uprzejmościach aż do porywu, goście wśród gwaru komplimentów, gospodarz w milczących ukłonach, prostując się wszakże tak godnie, że każdy widz z gościńca od razu wiedział: „Oto ten główny!“ Bo jadący gościńcem wędrowcy, choćby chłopi okoliczni udający się do Kołomyi na targ lub do urzędów, uważnie i z przejęciem oglądali to przedstawienie: Jak trzeba żyć z ludźmi, aby uprzyjemnić życie, aby je przedłużyć.
Goście siadali tymczasem swobodnie gdzie się dało w ogrodzie, na ławeczkach i fotelach. I niezwłocznie jakie osiem pojazdów wjechało do zagrody uniwersalnie z wszystkich stron frontu. Gospodarz pobiegł za nimi, aby umieścić każdy w stylu Weisera to jest wszędzie front i każdy na pierwszym miejscu. Odjeżdżając, opróżnione powozy uwydatniały szczególnie swą wytworność. Nowiutkie niklowane uprzęże, żółciutkie batogi bez plamek, woźnice szczególnie hardzi, każdy w innej liberii, i wreszcie konie dorodne, nawet pyszne. Pycha końska i pycha pojazdów rzuca pewien cień na osoby nimi jadące. Gdy goście
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/72
Ta strona została skorygowana.