zwolnili się od tych ram swego stanu, zrzucili z siebie te ciężkie cienie, jak gdyby zrzucali złota i gronostaje lub diademy, a sami promieniowali czystą prostotą uprzejmości. Choć z pozorów wielkopańscy, a w dodatku bogacze, mieli podobnie jak gospodarz karczmy, front na wszystkie strony. Trudno powiedzieć kto okazywał więcej uprzejmości, gorliwy misjonarz dobrego humoru Weiser czy wytwornie ludzcy panowie, co nie chcąc się dać zawstydzić, odpłacali a nawet wyprzedzali grzecznością grzeczność. Weiser otworzył ręce i wyciągnął je przed siebie jak dwie szczodre łopaty ze złota. Już-już zdawało się, że zawoła: „Ne żurysy.“ Ale nie! Niby w teatrze dla największych panów, gdzie jak wiadomo wszystko ma być delikatne, wyszukane, wycyzelowane a uroczyste, wygłosił: „Tacy goście! Jacy goście! Żeby nie powiedzieć w taką-jakąś minutę i aby nie obrazić nikogo na świecie, broń Boże! Po państwu Torosach już wcale nie ma się apetytu na innych gości. To się nie da pojąć.“
Pan Edward, mężczyzna niski w średnim wieku, który dopiero co powoził swym błyszczącym brekiem parą złotogrzywych kasztanów, starał się pojąć. Spokojny, nawet szczególnie pewny siebie, rozciągał słowa zbyt szeroko — rzekłbyś niedbale ale właściwie z ormiańska, zatem patetycznie wydobywał z siebie uprzejmość wystawną, taką na jaką warto zdobyć się dla Wierbiąża. „Panie Weiser-dobrodzieju, reb Weiser-osobo, we własnej osobie! Gdzież takie gospody, gdzież takie fotele, takie ogródki? Ani we Lwowie, ni we Wiedniu, ani nawet w Praterze. Odjeżdżać stąd smutno, ach!“ Pan Edward zasmęcił się. „Ach“, unosiło się wcale długo. Milczenie cedziło się jak pocałunek długi i wielomowny.
Nikt nie skamieniał co prawda, chyba tyle co takie posągi, które raz wyskakują wyrazem w bezruchu, to znów w nim zastygają. Lecz już Weiser wskazywał łopatami obu rąk na stół. Odtajali, sadowili się rojnie lecz rozważnie wokół długiego owalnego stołu wśród topoli.
Po czym cała uwaga, cała grzeczność, nawet podziw skupiły się na dopiero co przybyłej pani Józefinie z Kiedańcza, najmłodszej z dorosłych dam, może lat trzydziestu siedmiu, szatynce o oczach szafirowych, które promieniując w zawody z jej zębami przykuwały całe towarzystwo. Znów pierwsze uroczyste słowo wygłosił właściciel gospody.
— Pani dobrodziejko, panie i panowie, wiedeńska kawa z Wierbiąża, dobrze?
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/73
Ta strona została skorygowana.