wolno było to samo co wiatrowi. Wiatr nie gubił się przecież w spódnicach, nie dał się usidłać mocą przyciągania ani przywiązania. Kusił, obiecywał, przywiał czar słodkiej swawoli, już rozwinął złudzenie tu, rozniecił iskrę — tam. I natychmiast zwinął je i rozwiał. Jak gdyby zwijał i gasił obraz chiński o nastroju jedynym, który pokazuje się tylko wybranym, przyjaciołom, na krótko, aby zajrzeli, aby wetchnęli go w siebie, a nigdy nie wiesza się go na ścianie. Tak wiatr poigrał w koronkach, w tiulach, w jedwabiach, naszeptał, zachichotał: „ach, gdyby, a może by“. Porzucił je w mig bez westchnień, i uleciał dalej sam chichot swobodny. Nie tylko przywrócił płaszczyznę utrwalonej sztuki zwanej towarzyskością, tak szczelnie odgrodzonej od pragnień w stanie surowym. Dodał jej czaru nowego, pędu-nalotu marzeń najśmielszych, ale w tejże chwili tym większej swobody odlotu.
Towarzystwo wcale nie było purytańskie ani pryncypialne, owszem czerpało oddech codzienny z żartu, z dowcipu, z uśmiechu, ze śmiechu. Całe światło jak z błękitnego sklepienia spływało na nie z atmosfery ponaderotycznej. A wiatr potwierdzał tę swobodę.
A trzeba dodać, że z karawan zdążających na wesele żadna nie mogła się poszczycić wystawą tylu tak pięknych pań, panienek, dziewczynek. Nawet czar wielbionej pani Józefiny, co nie byłby dziwny w otoczeniu osób prowincjonalnych i tuzinkowych gładkości, w tym otoczeniu miał naprawdę z czym współzawodniczyć, gdyby dopuściła do siebie cień jakiejkolwiek rywalizacji tak obcej jej istocie. Dlatego bowiem pieniła się wdziękiem, gdyż umiała zgarniać zewsząd iskry przez własne uznanie, przez swój własny podziw.
Jakby na pokaz na co może zdobyć się nasz kraj tak otwarty wschodowi, a tak go przemieniający, każda z tych dam i dziewcząt była innego pochodzenia i to wschodniego.
Wydawałoby się, że jeśli gdzie, to w naszym kraju piękno żydowskich kobiet, zaczynając od pięknej Estery, nie jest nieznane. A przecież jest całkiem ukryte, jakby zazdrośnie ukrywany przed oczyma obcych ów czar królewien niewinnych, strzeżonych zawzięcie przed intelektualnym prostactwem, przed nieokrzesaniem, ba przed wszelkim głośnym słowem, przed trudem i wysiłkiem, przed każdym pyłkiem pospolitości. W oczach królewny, która sama jedna ma zastąpić rodzinie cały wybrany naród, strzaskany prześladowaniami a nękany poniżeniem, ironia cicha czai się nieświadomie a nieuchwytnie. Jakżeż to
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/93
Ta strona została skorygowana.