się bezpłodnie niż rozmnażać się. Ich smętek wiedział to może. Dlaczegoż musiały zrzucić z siebie habity? Dlaczego nie spadły na Wierbiąż rosami, by zmieszać się niedostrzegalnie z falami menueta? Tylko jako panny dobrze ułożone w całej dusznej prozie gorsetów i staników zapiętych pod szyję i zaprasowanych spódnic zamiatających wszystkie kurze.
Wiatr je docenił, bo wiatr wyzwolił się z radosnym chichotem. Lecz dla takich jak młody hrabia, jak każdy z nas, pozostaje w najlepszym razie wyrzeczenie, że to co w nich najlotniejsze, jest niedostępne i nieosiągalne dla objęć, dla małżeństwa, dla mężczyzn.
Pierwszym lekkim pojazdem powoził wódz woźniców stary Serafym z Turki, w granatowej ciężkiej sukmanie sukiennej. Oczy Serafyma były głęboko niebieskie i głęboko smętne. Lecz lekkim uśmiechem zadowolenia powitał młode panie, panienki i dziewczynki, które sadowiły się do pojazdu. Trochę tak pobłażliwie jakby powitał pokraczne a czułe pieski pani Józefiny. Ale może jak przewoźnik, choć nie łowca pereł, z czystej życzliwości i podziwu dla tego, z czego ktoś inny skorzysta. Panie sadowiły się wcale długo, zmieniając miejsca, wybierając je, a tymczasem tuż za wytwornym powozem stała już obszerna szara bryczka przesłonięta starannie płachtami gumowymi. Były w niej prezenty weselne pana Edwarda. Czy uległ zrozumiałej słabości, czy raczej nie chciał odmówić prośbom tylu pań, postanowił pokazać je już tutaj. Wszelako ten pokaz nie wyszedł całkiem na dobre, bo zaledwie odsłoniono płachty o niemiłym zapachu i pan Edward osobiście zabrał się do rozwijania najnowszych pokazów wiedeńskiej mody, krótkie lecz nieco ostre szepty zmąciły uwagę towarzystwa.
Gdzie się spotykają Polacy z rodowymi pretensjami, tam możliwe są zaraz scysje, co gorsza bez niepotrzebnej zwłoki pojedynki. Nie chodzi nam o to, by wzbudzić jakiekolwiek uznanie dla takich dziwactw, bo jeszcze trudniej wzbudzić zrozumienie. Pojedynek to w zasadzie każdorazowy dowód wyższości rodu. Szlachta polska jest równa. Uznaje, ba, ogłasza z dumą tę równość. Poniżyłby się szlachcic polski, i to każdy, z wysoka czy z niska, który by nie uznał tej równości, niby ubitej ziemi dla pojedynku. Właśnie na tle tej równości uwydatnia się przewaga. Nie tyle przewagi fechtmistrzów, bo wielkich fechtmistrzów jest niewielu, a każdy szlachcic jako tako machał szablą, co wyższość pychy w daniu przeciwnikowi najlepszych warunków i w zachowaniu wyniośle uśmiechniętej
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/95
Ta strona została skorygowana.