Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/100

Ta strona została skorygowana.

Kuźma Gotycz, syn Danyła, to zgasły, to porywczy w ruchach, zwany Wichrynka lecz także dwuznacznie Niauczuk, nie wiadomo syn czy kochanek niauki. Chociaż nie odzywał się wcale, jego pełne głębokie i ciemne oczy uderzały od razu. W wypukłych białkach jakby cygańskie, a przecie brzydkie, bo dzikie, rozszerzały się czasem błędnie, wyłupiały się nagle w chciwym zapatrzeniu lub tępym przerażeniu. Co najmniej rzekłbyś — chorobliwie. Potem twarz kamieniała w martwocie wyczerpanej czy raczej uparcie przybranej. Jakby ukrywając tę podejrzaną grę twarzy, Kuźma Gotycz siadywał zazwyczaj w cieniu. Obok niego nieco w głąb cofnięty siedział prawnuk gazdowski z rodu bystreckich bogaczy, Bomba czyli Bombiuk, przezwany Błekotiuk. Czerwony, pyzaty o przedwcześnie zawiędłych, zatroskanych oczach, mimo że młody i tęgi jak inni. Palił mosiężną zakręconą fajkę, spluwał i potakiwał głową z wolim spokojem. Jedyny ze wszystkich niepozornie wątły, kościsty lecz cienkokostny chałupnik Łesio Gotycz z rodu Karawanów, którego ojciec Mykieta służył u pana jako strażnik haci i młynarz na Bystrecu, jak żbik przymrużał często senne oczy, rażone blaskiem watry. I milczał także. Pośrodku naprzeciw watry siedział nie tyle wysoki, co krępy i pleczysty Pawło Giełeta, zwany Połowyk, czyli jastrząb. Jego rodowód nie był byle jaki. Uważano go za potomka Doboszowego. Ponadto był on stryjecznym bratem osławionego Fudora Giełety z Bereżnicy, który z zuchwałego kłusownika i zabijaki wyrobił się na rozbójnika, a tylko dzięki chytrze przygotowanym okolicznościom, dzięki zastraszonym, może przekupionym, w każdym razie fałszywym świadkom, zamiast zawisnąć na haku, przesiedział sobie wszystkiego trzydzieści lat po różnych więzieniach.
Watra strzelając w płomienistych porywach, szpiegowała światłem najciemniejszy zakątek koliby. Wydzierając z mroku twarze jak zjawy, powiększała je i zmiennym światłem pokazywała z tej i z tamtej strony, obracała jak obrazki. To znów we wściekłym syku przygasając nagle, oddalała twarze, przysłaniała dymem. To spalając zbite warstwy wyschłej żywicy, oświetlała łagodnie i jasno tylko to co najbliższe. Odrębując twarze od ciemnego tła, rzeźbiła je nieruchomo. Ludzie siedzieli bez ruchu, a twarze ich, ręce i postacie to nalatywały potężnie, to grały zmiennie, potem stygły i znikały. Nad każdym tańczyły wojska cieni, raz wywyższając się nad człowieka, raz przypadając plackiem do ziemi.