Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/102

Ta strona została skorygowana.

Liczyli oczyma narzędzia, wzruszali ramionami, pytali wzrokiem.
— A kiedy? — mówił Foka. — Kiedy tym co mamy, wygryzionymi piłami i starymi obuchami, ciężkimi kilofami dorębiemy się do zadatków, by kupić nowe. Wszystko w waszych rękach, na waszych plecach, cała syhła ciąży na nas dwunastu. Gołymi rękami, starym żelaziwem, a nie najmici. Kto teraz poda rękę, zakłada butyn. Zapisze się twardo, że wytrwa do końca, albo w zastępstwie zaręczy za pobratyma, takiego, którego my przyjmiemy. Inni przybiegną do nas potem.
Foka czekał. Rębacze milczeli nieporuszeni. Uparł się by skłonić ich, przeto nie oparł się pokusie, by ich postraszyć.
— Niejeden pamięta — mówił — nam opowiadał nasz dziad, jak to dawniej hulały sobie wiosny głodowe, wtedy kiedy Wasyluk, a nasz dziad także, ratowali ludzi. A któż im teraz zarębie drogę? Może weksle gruntowe? Toż one dróżkę szeroką przesieką głodnej wiośnie. Naprzód same przysmaki: sałatki pańskie na co dzień, kuleszka jaworowa, kropiwka świeżutka z rowu, korzonki i bulby błotnicy zamiast baraboli, czerwoniutka jarzębina zamiast miodu. A potem, w chatach, gdzie spojrzysz przez okno, matki i dzieciska skostniałe. Dziecko przy piersi umarłej matki, staruch mocny, co wszystkich przeżył, charczy i zdycha najdłużej. Na podwórzach dzieci razem ze świńmi i psami chłepcą ciecz z kałuży. Dziewczyny i chłopcy uciekają do lasu dwójkami, sycą się żołędziami, ssą szyszki, potem już tylko sobą, miłowaniem do ostatniego tchu. Większe dzieciaki zgrajami na drogach podgórskich wrzeszczą: „dajcie chleba!!“ A po tym wszystkim upiory i te suchożebre, co z głodu zginęły klnąc ziemię, i te krwawe, baniaste z watrami w brzuchach, co ziarno chowały, nażerały się, nie karmiąc głodnych, będą jęczeć po puszczach, po osiedlach, po drogach. Nikt nocy spokojnej nie zazna, żadna zastawa tajemna, żadna przemówka nie da rady. — Nie! My chcemy popatrzeć w oczy bez wstydu naszym starowinkom i naszym dzieciskom.



2

Rębacze niespokojnie kręcili się na miejscu. Andrijko podniósł głowę, potem schylił ją i ujął w obie ręce. Witrołom wzdychał jak miech, Wichrynka jęknął jak cielę jelenie gonione przez psa, nawet Karawan Łesio całkiem rozwarł senne oczy.