Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/106

Ta strona została skorygowana.

lony, półgłówek. I czort. Jakież tam nasienie, to pidmina i jego dzieciak też.
— Jaka „pidmina“? — ciekawił się niby to Petrycio. —
Giełeta tłumaczył żywo, jakby nie zauważył pułapki kpiarza.
— Ślipanek nie było jeszcze wtedy, światła nie palili, gdy urodziło się dziecko. Diablica w mig wymieniła swoje diablątko i macie Fudora. A dziecko jego to już jego nasienie. Od razu widać, że nie człowiek. Całymi dniami w łóżku, a gdy wyjdą z chaty, po ścianach się drapie. Niby to nieme, a zawsze powie Fudorowi, czy ma iść na polowanie czy nie.
— Oj to możliwe! — wydobył z głębi piersi Kuzimbir — kiedy rozwściekli się Fudor i zabiera się komuś głowę rozbić, tak śmieje się, że lasami huka. Widać.
— Widzicie — potwierdził z uznaniem Giełeta.
Kuzimbir dodał sprawiedliwie:
— Tak, ale co innego tamten Mandat z Raduła, bez obrazy i niech z Bogiem spoczywa, a co innego nasz Mandat-Petrysko, delikacja!
— Ja wcale nie bronię tych z Raduła — tłumaczył Mandat — ale z lasem umieli się porać. Nie dorównamy im.
Giełeta cedził uparcie.
— A ja mówię: nam z Andrijkiem nikt nie dorówna.
Andrijko dmuchnął gwałtownie ustami jakby wypuszczał dym.
— Tak czy inaczej — w zadumie mówił Witrołom — a za nic w świecie nie poszedłbym tam na Raduł, tfu!
— Strach wam starego Mandata? — śmiał się Petrycio.
— Nie strach, ale to miejsce przeklęte, tam każde drzewo krzyczy.
Andrijko ożywił się.
— Oj, dobrze mówisz, krzyczy.
— Czemuż to? — pytał Petrycio.
— Gdzie takie naruszenia — ciągnął Witrołom z głębi piersi — gdzie sumienie w drzewo zaklepane, samo sumienie krzyczy z drzew.
— Oj, krzyczy — potwierdził raz jeszcze smętnie Andrijko.
Petrycio odwodził od przykrych dum, martwił się inaczej.
— A gdzież podziali takie sumy ci z Raduła? I z Ormian mieli dukaty i z chudoby dochód i w końcu połoninę sprzedali, a teraz —
Pawło uprzedził Mandata z zadowoleniem.