Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

— Więcej baryłek z palinką węgierską wędrowało na górę, niż baryłek z bryndzą z góry.
Mandat posmutniał.
— Ach, wiecie, nie w tym rzecz, ino te dzieciska, pełno dzieci! Czornyszowie z takiej kości, że żaden dzieciak nie umrze przedwcześnie, za nic w świecie. I macie! — dodał znów wesoło iskrząc oczyma — dobrze, że mamy butyny. Do innego dzieła nie bierzemy się, nikogo nie naruszamy.
Kuzimbir zaśmiał się z głębi piersi. Odwracał rozmowę w swoje koryto.
— Dzieciska, oj tak. I ja z takiego obfitego nasienia, że nazwiska musieli zmieniać, bo nikt by ich nie odróżnił. Nasze nazwisko, Biłohołowy to od niedawna. My z Mogorów z Bereżnicy. U nich po dwanaście, po czternaście dzieci i więcej. Sypią się, sypią. Umierać? Żadnemu się nie przyśni. No i mego dziada, że włosy miał jaśniutkie, przezwali Biłohołowy, i ród jego także. I dalej się to sypie, ja sam, dzięki Bogu, mam już dziewięcioro. A co z tym zrobić? Bóg wie. Nasz ród sami karczownicy. Od dziecka i ja wypalałem w Bereżnicy. Tam miejsca zabrakło, same brzegi, jary. Potem na Bystrecu karczowałem, tam za szeroko, trzeba by życie z siebie wykarczować. No i Bóg pomógł — butyny — w sam czas. I dalej pomoże. To prędszy zarobek niż karczować, wypalać lasy na carynki, hodować chudobę.
— Oj tak — zabełkotał nagle z cienia bogacz Bombiuk — wiecie wszyscy, nikt chyba tyle lasu nie wypalił co nasz ród na Koszeryszczu. A karczownicy kto? My pogromcy lasu najstarsi, gazdowie pępkowi. A czym? Naprawdę gołymi rękami, mój Foko. Piła nawet na Rachmańską Wielkanoc nie przyśniła się nikomu. Same bałty tępawe, doubnie, ogień. Co innego teraz, nie mówię, byłoby czym, dzięki Bogu, a gdzież? Chyba w przepaściach, gdzie sypie się wszystko. Chudoby dużo, chudoby bez końca, to główne, to najstarsze. A karmić czym? No, i trafiło się teraz szczęście, dziad jakiś zmarł, zostawił pole obszerne na granicy Dzembroni. A krewni jego tacy: ci co najbliżsi w Krzyworówni mieszkają, do pustkowia nie mają ochoty, a tym tutejszym i grunt nie przylega i spłaty niewygodne. Grunt patrzy na mnie. I już jakiś Żyd kręcił się z pieniędzmi koło tych z Krzyworówni. Na gwałt pognałem byki do Szigetu. Sprzedałem, z pieniędzmi machem do Krzyworówni, wepchałem zadatek, reszta na spłaty. Butyn niesie grosz najprędzej.
— Najprędszy zarobek z rabunku — cedził uparcie Giełeta.