Andrijko potakiwał z kwaśnym uśmiechem.
Najniepozorniejszy z wszystkich, cichy Łesio Gotycz z rodu Karawanów zmiarkował, że winien coś powiedzieć na przekór tym, co się wciąż chwalą. Spod wikłaniny kudłów rozświecały się na mig szparkowate, leśne oczy i zaraz gasły. Mowa Łesia dźwięczała piersiowo, a przecie kościście, jakby głos potrącał o kości, nie o struny głosowe.
— Prędko czy nieprędko, biednemu nic innego nie pozostaje, chce czy nie chce. Mój ojciec już na pańskim, ho, ho! Wydarł się głodowi, wyszedł na hatara i na młynarza. I ja powoli. Brzucha takiego jak Mandat nie mam. To wykarmione jakby czterema cyckami, to kaluchate z dziada pradziada, a jam chudziak niedokarmiony. A przecie nikt nie powie bym robił gorzej — rozkogucił się z nieśmiałości Łesio i zakaszlał kościście.
— Ależ wiemy, Łesiu, po cóż tak? — uspokajał Foka.
Mandat śmiał się głośno, trzęsąc brzuchem.
— Łesiu, najprędszy sposób dziedziczyć, wślizgnąć się na hodowańca. Bierz sobie przykład z naszego Pawła. Rozbójnictwo ślicznie zachwala, a sam prędziutko ożenił się z hodowanką Bażyły. Sam Bażyło nie śpieszył się nigdy. Całe życie stukał, wypalał, hodował chudobę. Krowa od krowy, taki rząd krów, że gdybyś ustawił, to stąd aż do ujścia Ilci. No i ci mądrale pośpieszyli się, jednym skokiem odziedziczyli wszystko. I masz jak prędko.
Pawło odcinał się.
— Jeszcze prędsze bogactwo z procesów, jak u waszego wujka, sławnego Fomy Siopeniuka.
Petrycio roześmiał się głośno, rozweselił:
— Ach, Foma tak strasznie zbogacił się procesem, że przez cały tydzień pości i tylko od święta odjada się po krewnych. No i kiedy go dobrze podkarmią, znów sadzi się strasznie, że to on miał wyrobić ten wielki butyn, a nie pan. Bo lasy na Ruskim to jego, a wyrok niesprawiedliwy. Wyrok wywróci się lada dzień, musi się wywrócić, a pan zapłaci koszta, górę pieniędzy zwróci Fomie jak jeden grosz.
Wszyscy śmiali się głośno, tylko postawny, dwumetrowy Kostio Matarha o ogromnych rękach, nabrzmiałym byczym karku i stalowej głowie, choć jedyny ze wszystkich ostrzyżony po żołniersku, miarkował zbyt powoli, przeto spóźnił się z przemową. Wydobywał z siebie głęboki bas i dławił się basem tak hucznym, jakby za mało było dlań miejsca w byczej piersi.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/108
Ta strona została skorygowana.