z odkrytymi głowami, nie palili tytoniu, porozumiewali się szeptem. Doszli pod samą połoninę. Gęste mgły siedziały mocno na wierchach. Na skraju połoniny wyszukał Foka drzewa najprostsze, znacząc je siekierą. Na pamiątkę zostawił chochłatą podwójną smerekę w towarzystwie buka. Stamtąd to przecież zaśpiewał mu gil-czerwonobrzuszek.
Nie skarby watażków, człowiecze,
Nie weksle wyleczą głód luty,
Zarada, twa głowa, twój butyn.
Padli na kolana w głębokim mchu. A Foka modlił się głośno.
— Jak Bóg pomógł nam przybyć tutaj, zebrać się i zacząć szczęśliwie, tak niechaj Łaska Jego zachowa nas i dopomoże zakończyć. Dla dobra całego narodu, bez krzywdy, bez obrazy niczyjej. Daj Boże do domu powrócić szczęśliwie.
— Amen — zakończył Andrijko.
— Amen — powtórzyli rębacze.
— Proszę, Andrijku Płytka, rozpoczynajcie z Bogiem — mówił Foka uroczyście.
Andrijko zdjął kożuch, przeżegnał się i wziął się do rąbania. Jednym rozmachem wrębywał dornienką głębokie a ciasne bruzdy na znaczonych drzewach. Na wszystkich butynach nazwano to cięcie Andrijkowym. Potem Foka drugą dornienką zazgrzytał w głaźnym drzewie. Potem zadzwoniła uroczyście, jakby z wodnego gardła, jedyna pokazowa brzuchata piła ciągniona przez Andrijka i przez Fokę. W końcu rozjęczało się pięć starych wychudłych pił. Gromem uderzały praojcowskie bałty pobijane ciężkimi kilofami, gruchotały ostatni opór drzewa potworne baby, drewniane doubnie. Trzeszczały i rozdzierały się napadnięte olbrzymy, padały do głębokiego mchu. Krótkie siekiery zwane susami doszczekiwały, odrębując drzazgi z szyi drzewnych i odłuskując po jednym pierścieniu kory u spodu ściętych pni.
Do południa jasna pogoda roztoczyła się nad wierchami, lecz w lesie nadal było mrocznie i rosiście. Jeden i drugi z rębaczy wspiął się na drzewa graniczne. Po raz ostatni spoglądali z wysokości w stronę zachodnią i północną. Żegnali się z lasem. Pod ciepłym niebem jesieni czarność nieruchomych fal bez kresu. Im więcej światła przez wieki łykał las, tym czarniej błyszczał, bez jednej plamki światła. Połknął wszystkie blaski zieleni i blaski wód. Oddychał od głębi ku wierzchoł-