kom, a świat milczał. Nawet swobodnie gwarliwe górskie wody nie miały nic do gadania. Obwarowane pniami, wdrożone w jamy i miękkie łożyska, chłonięte przez mchy, wlesiły się do kropli, oddychały wyłącznie dla lasu. Ich zatajone światła, przygaszone oczy źródeł, zasklepione mrokiem zwierciadła wód, przecedzone zaroślami piany, zagłuszone wodospady sączyły się w żyłach lasu jednostajnym dudnieniem, docierały do wierzchołków włoskowatą siecią szeptów, piętrzyły się w jedno nieustanne westchnienie: „Las, las, las.“
Po posiłku, południowym rębali do wieczora. Znużeni, nawet wyczerpani położyli się wieczorem do snu w kolibie, bez pogwarek, bez gry na fłojerze.
Nazajutrz przed wschodem słońca Andrijko pożegnał rębaczy. Zatroskany, markotny kręcił się wokół Foki i szeptał:
— Dość nagrzeszyłem już, a żal zostawiać was samych — na zwadę.
— Na jaką zwadę? — dziwił się Foka.
— Z lasem — smęcił się Andrijko. — A ślijcie po mnie, gdy coś takiego...
— Cóż takiego?
— Sami wiecie —
Łesio Karawaniuk ośmielił się, zerwał się, przyskoczył do Andrijka i zaraz onieśmielił się. Andrijko nie patrzył w oczy, nasrożył się. Wybrał się w drogę niezwłocznie.
Mieszkańcy koliby w milczeniu towarzyszyli mu na dwór. Andrijko w porywie skoczył na konia. Siedząc na tarnicy wypchanej liżnykami, wyprostował się i wyrósł. Bułana stara kobyła ruszała ospale, brodząc przez potok podnosiła nogi zapobiegliwie, jakby się bała je zmoczyć. Tuż za potokiem człowiek i koń otarli się o szaropancerną basztę drzewa. Przy niej w mig znijaczyli się, zmaleli w mig, jakby czerwona mrówka siedziała na żółtej mszycy. Kobyła miesiła starannie leśne błoto na miejscu, jak gdyby rozcierała na miazgę rozgotowane ziemniaki. Wąchała stare ślady. Nagle jakby dźgnięta ostrogą, spięła się, poniosła gwałtownie i ciemna szparka lasu ich wchłonęła. Ostry krok koński zacichł za chwilę. Andrijko blisko był, czy już za światami? Nadaremnie rębacze zaglądali przez szpary leśne. Czarny las zbił się, strzelał do nieba. Odrębani od świata, wpakowani w czarną kieszeń, z dna lasu wznosili oczy ku wschodzącemu słońcu. Z błękitu nad lasem wiekowy stary górski zegar tykał jesiennie, powolutku: „Róbcie-co-chcecie,-macie-czas.“
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/115
Ta strona została skorygowana.