Z początku nie oddalali się jeden od drugiego. Piłowali parami i rębali razem. Przodowali wciąż Witrołom i Matarha, obok nich szli Mandat z Giełetą-Połowykiem, starając się wciąż im nadążyć. Niewiele odstępowali myśliwy Cwyriuk-Łełyk wraz z Niauczukiem. Odstawali powoli Bomba z zawziętym lecz wątłym Łesiem Karawaniukiem. Widząc to Witrołom, zmienił ich. Stanął do pomocy Bombie, a do towarzystwa Łesiowi dał Matarhę. Potem także Mandata i Giełetę rozłączył, aby pomóc nieco słabszemu Niauczukowi. Gdy drzewa były nazbyt potężne, piłowali we czwórkę. Gdziekolwiek zaskowyczała ściśnięta piła, sam Witrołom jednym skokiem zjawiał się i wbijał klin. Czerwony Bomba poszarzał i schudł najprędzej. Ściągnęli się wszyscy, tylko brzuch Mandata sterczał i rechotał. A Łesio Karawaniuk był jednakowo kościsty i chudy.
Pogrzebali co wiedzieli, co przypomniał im niewcześnie Andrijko Płytka, on — Śmierć leśna, on co wiedział najlepiej i wiedział wszystko o życiu lasu. Nikt chyba lepiej nie dowie się, że żyje dychanie, jak ten, który je zabija, rani i kaleczy, choćby nieumyślnie. Rębacze nie tylko znali żywą moc lasu przez to, że każdy miękko omszony pień, do tulenia nie do ranienia zapraszający, od razu twardniał im kamiennie pod piłami i jazgotał pod siekierami. Twardość drzew, wyzywając do wysiłku, przeszywała, wyszarpywała siły z wnętrzności. Dawali życie swe za życie grabione. Obsypani miazgą rdzeni drzewnych, oplątani płatami kory dymiącej, przesiąknięci lasową krwią-żywicą od czubka głowy do obuwia, do każdego włoska na ciele, posiwieli od sypiącej się wciąż na głowę suchej żywicy, odchodzili do koliby sami jak wyczerpane upiory drzew, siejąc wokół siebie obłoki śmierci leśnej.
Ale nikt nie zapomni bardziej zatwardziale, że dychanie żyje, jak ten kto czyha na nie po to tylko, aby powalić tułowie, złożyć na stosy, zmierzyć i poznakować liczbami. Rębacze wcale nie byli z tych, co nie wiedzą, że drzewo żyje i płodzi, choruje, cierpi i umiera, ani z tych, co uszkadzają je niepotrzebnie i niszczą z tępoty. Podobnie jak myśliwy puszczowy tropiący jelenia, którym od cielątka przez lata skrycie się lubował, nieraz niechętnie kładzie go trupem. A czasem nawet w ostatniej chwili, gdy już go ma pod strzałem, puści go wolno. Rębacze mieli oczy i czucia dla serc i krwi drzew. Lecz umyślili coś takiego, jak gdyby myśliwy nająwszy się do rzeźni, dostarczał dziennie sto skór, sto wieńców rogów jele-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/117
Ta strona została skorygowana.