i brakiem gotówki w górach z jednej strony, a zapotrzebowaniem i cenami drzewa na odległych rynkach z drugiej, kupował od właścicieli lasów drzewo na pniu i sam organizował zrąb i spław. Bądź też, w najlepszym dla sprzedawcy wypadku, odbierał drzewo zrębane, okorowane i złożone w samym lesie, czasem spuszczone aż nad wodę pobliską, a rzadziej zwiezione Czeremoszem aż do Kut, dokąd od podnóża wielkich lasów trzeba było płynąć co najmniej przez dzień od świtu aż do wieczora.
Foka szukał czego innego. Przez pośrednictwo karczmarza z Rozdroża, Joseńka, który czasem jeździł do Czerniowiec, natrafił na takich, którzy zechcieli spławić drzewo wodą aż do Mołdawii i dalej. Przygoda oszałamiająca, groźna dla każdego! Im trudniejsza, tym bardziej wciągała, ba, pochłaniała Fokę.
Zaprosił Foka wreszcie czterech dyrektorów dla obejrzenia butynu. Zobowiązali się przywieźć ze sobą pieniądze, by zostawić je u księdza po kontroli butynu i objęciu drzewa w posiadanie. Byli to, jak mówiono, dyrektorzy na Galicję, Bukowinę, Rumunię i jeszcze jakieś kraje. Oczekiwał ich u księdza, a ksiądz tak mu tłumaczył:
— Dyrektorzy na te kraje, to tak samo jak biskupi na całą diecezję albo na cały kraj. Bywają także biskupi na okręgi, gdzie wcale nie ma wiernych, albo ich bardzo mało, jak nasi katoliccy na Rumunię. To się nazywa po łacinie — no mniejsza o to. Jest tylko biskup, jakiś tam kościółek, księży malutko, a wiernych jeszcze mniej. Takie i to.
— To cóż tam mają do roboty? — pytał Foka.
— Myszkują po cichu, może ktoś się nawróci, czekają.
— A dyrektorzy?
Ksiądz zaśmiał się głośno.
— Czekają także, a nuż się ktoś nawróci, a myszkują jeszcze żwawiej.
Foce już nie od dziś mąciło się w głowie. Widział kilku z tych panów, oczekiwał po cichu, że dotrze do samego gazdy. A tu każdy nowy — znów dyrektor i każdy mówi, że to i tamto nie od niego zależy, tylko od dyrekcji. Dyrektor nad dyrektorem, a końca nie widać, dyrektorów jak psów na wielkiej stai, biegają naokoło, a dodatkowo w każdej zagrodzie nowy pies, tak jak dawniej u Tanaseńka Urszegi, a teraz u jego syna. A może coś kręcą? Ale nie, bo naprawdę przecież ten jakiś większy dyrektor, co do Czerniowiec przyjechał, zgodził się na to, czego poprzedni nie mogli rozstrzygnąć. A te-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/121
Ta strona została skorygowana.