raz nowi dyrektorzy, czy może jeszcze więksi? Boże mój! Poza dyrektorami dyrektorzy, nad dyrektorami dyrekcja, nad dyrekcją znów dyrektor, a nad tamtym jeszcze jakaś większa dyrekcja. Foka wypatrywał gazdy, gdzież on? Opowiadali, że jest taki — „szef“, nazywali go także czasem „czif“. Anglik, co siedzi za morzami, wszędzie-wszędzie, gdzie są porty, przyjechać nie może, bo musi być wszędzie, ale na wiosnę przyjedzie na Mołdawię do Gałacu dla odbioru drzewa. Szef — to może gazda? — Foka pokazał księdzu gruby bilet, z którego wyczytali, a jak wymawiali to ich rzecz:
British and Continental-Timber-Trust.[1]
Pod spodem były adresy. Ileż adresów? Londyn, Wien, Budapest, Constantinopole, Jassy. I jakieś litery z kropkami, całkiem niezrozumiałe.
Ksiądz chociaż uczony w bohosłowiu, choć ciągle sporo czytał, biedził się:
— Ha, to może takie nazwisko szefa? Ale nie! Czekajcie, to pewnie coś takiego co się nazywa — firma. Niby spółka gazdów, dużo ich, tylko żadnego nie widać. A może same dyrektory?
— To któż daje pieniądze i któż pobiera je za drzewo? — pytał Foka.
— Pewno bank — biedził się ksiądz.
— Kto to? — pytał Foka.
Ksiądz objaśniał jak mógł, a Foka zaśmiał się wesoło:
— Wychodziłoby, że sam pieniądz jest gazdą?
Stary, wesoły ksiądz zaśmiał się jeszcze głośniej:
— Nie śmiejcie się, tak naprawdę mówią, tak piszą nawet, ale i mnie to dziwne, bo przecież ktoś musi odpowiadać przed Bogiem i przed ludźmi. A tu jak gdyby wychodzi, że jeden chowa się za drugiego: ja nie gazda, to od dyrekcji zależy, od kontroli. A na sam koniec mówią jeszcze dziwniej, że — kapitał.
— A to co?
— Jak to wam powiedzieć? Gotówka w kasie, ale nie, bo są jeszcze jakieś papierki ważne, akcje, bony, weksle, ech, nikt nie wie naprawdę, co to ten kapitał.
— Nikt nie wie? — Foka zasmucił się.
Ksiądz zaśmiał się i pocieszał:
- ↑ Brytyjski i Kontynentalny Trust Drzewny.