Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/126

Ta strona została skorygowana.

Foka odparł:
— Nie! W święto ani nawet w półświątek nikt nie zechce robić. Nikt nie sprzedaje ni czasu ni powietrza, ani wody. Czas mój nie na sprzedaż, zrobię z nim, co zechcę.
Dyrektor Zaryga nalegał coraz żywiej. Rzucił chyżo okiem wokoło, jakby skakał z dyrektora na dyrektora, poczuł się szczególnie ważny.
— My także, i ja też, każemy sobie płacić za czas, za to, że teraz z wami tracimy czas. I za tę ciężką drogę także, i za każdy siniak od wybojów też, nic nie ma za darmo, każemy sobie zapłacić za to, że nie mamy czasu ani odpocząć ani myśleć o czym innym, tylko o drzewie. I wam zapłacimy dobrze, płacimy za wszystko, bo wszystko jest na sprzedaż i wy ze wszystkiego możecie mieć pieniądze, góry pieniędzy.
Foka odpowiadał poważnie, nawet surowo.
— Panie dyrektorze, my po to sprzedajemy drzewo, męczymy się po to i głowy nastawiamy pod kłody, aby mieć głowę wolną, aby mieć święta i dużo czasu na zabawę. Człowiek cały rok czeka na święto, bo po cóż jest cerkiew Boża i ksiądz.
Dyrektor Zaryga mówił ciszej, łagodniej, jakby chciał się wślizgnąć do serca Foce.
— Przecież bez pieniędzy nikomu nie dacie nic za darmo, także waszego czasu, nie pójdziecie do lasu za dobre słowo, nie pojedziecie w obce kraje, ani nawet za góry do Węgier, tak sobie na zabawę. Tylko dla korzyści, to znaczy dla pieniędzy. Nieprawdaż? Bo pieniądz to czas, a czas to pieniądz.
Foka zaśmiał się.
— A ileż to razy latałem przez wierchy, tamtędy na węgierski bok na tańce i na zabawę? Ileż czasu na to poszło? A któż mi płacił? Ja sam płaciłem muzykantom, trzem kapelom, aby grały na zmianę. I tańczyłem, przez ileż dni.
Jeden z dyrektorów widocznie Madiar (panowie zwali go poufale Páli, a czasem Herr Baron) natężył uszu, przybliżył się do Foki, uśmiechał się ciekawie. Inni ostygli, zamilkli, tylko ksiądz, blisko dwumetrowy drągal, rumiany, najbardziej rześki ze wszystkich, był niezmordowany. Wstawał, siadał, chodził po pokoju, ogrzał gości od razu i grzał ich nadal nieustannie. Przecie, chcąc nie chcąc chłodził ich słowami:
— Goście moi mili, nam bardzo przyjemnie, ale dla was to jakoś niedobrze się składa. Źle wybraliście, bo u nas mó-