Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/128

Ta strona została skorygowana.

Dyrektorowie wymienili się spojrzeniami, Niemiec zastygł, wykrztusił ponuro: Wilków nie ma.
Znów zamilkli. Tak się składało, że ani ksiądz, ani tym mniej Foka wcale nie chcieli psuć interesu, lecz ilekroć odezwali się, nie zachęcali wcale. Kłopotliwa rozmowa ciągnęła się jak klej z mąki, lecz wciąż rozklejała się, z braku tej cieczy spajającej, która się nazywa wspólnym językiem. Brak tej cieczy jeszcze gorszy dla interesów niż brak płynnej gotówki, a nuda najgorsza.
Wszakże niespodziane zdarzenie urozmaiciło nieco rozmowę. Baron, zwany przez kolegów Páli, oglądając ich kpiąco, zachichotał z zadowoleniem:
— Ładna historia, wilków nie ma.
Zgasili go milczeniem, przeto znudził się zaraz, podszedł do okna, wracał, wciąż ziewał a ziewał. Nagle ożywiony jakimś pomysłem, zagadnął:
— A kapela cygańska jest tu?
Ksiądz odpowiedział chętnie:
— Raz na rok lub dwa razy przyjeżdża z Bukowiny od krewnych do pani dziedziczki.
Baron zmartwił się, lecz pocieszył się zaraz i zapytał:
— Ale tańce, tańce? Można je zobaczyć, można by zatańczyć?
Ksiądz uradował się, ogłosił ze śmiechem lecz prawie uroczyście, wskazując na Fokę:
— Ma pan baron przed sobą najpierwszego tancerza na trzy kraje ościenne, takiego, co tańczy przez dwadzieścia cztery godzin i dłużej, zamęcza kapelę za kapelą, a przetańczy wszystkich. Zwyciężył już kilka razy, nawet dostawał na pamiątkę wianki i pierścienie.
Baron zaśmiał się jak chłopiec, podskoczył od okna ku Foce, jakby wyskoczył ze skóry dyrektorskiej. Oczy wypełniły mu się, zapłonęły dziecinnym blaskiem jak u zakorzenionego lekkoducha.
— No to jedźmy, jedźmy zaraz, gdzież te tańce, gdzież?
— Tańczą wszędzie i ciągle, to trzeba przyznać — odparł ksiądz.
Najstarszy z dyrektorów Wiedeńczyk z głową przyprószoną siwizną, nazwiskiem Husarek, skrzywił się z niesmakiem, bąknął:
— To trzeba przyznać, bo dla pana barona to najlepsza rekomendacja dla interesów trustu.