stygał w bezwładnym lenistwie, to jakby przerażał się, że za mało czuwa i skakał oczyma z człowieka na człowieka. Lecz żadne z jego spojrzeń nie było życzliwe, po każdym przejawie niepokoju oglądał swych kolegów z ledwie skrywanym obrzydzeniem. Madiarski pan baron, zwany Páli z czarnymi, pełnymi oczyma, to znudzony, to figlarny, raz bawił się dobrze byle czym, to znowu z nudów spoglądał ku oknu i ziewał. Ożywiał się nagle, chciał coś powiedzieć i zaraz zapominał. Trzeci najstarszy dyrektor Herr Husarek, najpulchniejszy, już dobrze posiwiały, z wypłowiałymi nieruchomymi oczyma, z wielkim brylantem w grubym krawacie, poważny, prawie uroczysty, wstrzemięźliwy w słowach, ze smakiem dla respektu, oczekując respektu, sam już naprzód traktował innych z respektem. Utkwił oczy w Foce, oglądając go nie mniej badawczo jak Foka jego. Lecz dyrektor Mandl, ów blondyn arcyniemiecki, najwięcej zastanowił Fokę: „Czemuż on taki jakiś zakuty, zakryty, nie tylko wypukłymi szkłami, także ubraniem prosto z igły wyprasowanym nienagannie, a najwięcej słowami ucinanymi, zimnymi?“
Lecz podwieczorek nie był zupełnie spokojny. Po psach i kotach zjawili się jacyś klienci księdzowscy. Wywoływano go do nich co pewien czas.
— A co tam, wszystko dobrze? — pytała księdzowa męża.
— Jak nie ma umierających, to już dobrze. Skoro nie trzeba śpieszyć się konno aż na wierch, to już dobrze. Z umarłymi nie ma tymczasem alarmu.
Podczas podwieczorku na skutek odprężenia baron przypatrując się Foce figlarnie zagadnął:
— A jakież te wasze tańce?
Foka nie śpieszył się z odpowiedzią, a ksiądz wyręczył go chętnie:
— Z kobietami: hucułka, półtorak, koło — to szumi, szumi, jak Czeremosz. A jeszcze bardziej bujne tańce samych mężczyzn, w tych tańcach Foka wygrał. Jest arkan — Räubertanz[1], jest kruhlek — Beiltanz[2], to idzie schneidig[3], prędko-prędzej, jak panowie lubią.
Ksiądz zaśmiał się głośno, baronem rzuciło, znów wyskakiwał z dyrektorskiej skóry, wypalił gorąco, skandując po węgiersku: