wiczny, nie wybierze się tak prędko na górę. Teraz panowie oglądniecie wszystko sami, a do Bożego Narodzenia będzie tysiąc siedemset kłód. Owszem niech przyjeżdża kto chce, ale zimą i tak nikt nie przyjedzie. Więcej pieniędzy niż umówiliśmy się nie potrzebujemy, a na Juria i po Juriu do dziesięć tysięcy kłód jak jedną dostawię, gdzie chcecie. I tyle.
Foka mówił rozkazująco, dyrektor Mandl oglądał go badawczo. W końcu dyrektor Zaryga wystąpił ze swoją propozycją:
— Potrzebni wam przede wszystkim fachowcy, rębacze także, i tak ich macie niewielu. Nade wszystko specjaliści, dozorcy do ryz i do haci. I kalkulanci, kalkulanci! Mam ich cały dobór, wypróbowani, zgrani jak kapela, przywiozę ich z Bukowiny. Na każde moje słowo warują —
Foka oparł się stanowczo:
— Ja sam sobie dobiorę. Jeśli panowie się wycofują, to trudno, nie zmuszam.
Zaryga popatrzył wzgardliwie:
— Nie tylko rębaczy, nawet specjalistów nie chcecie? Jakżeż wam pomóc?
— Jedźcie na butyn, pomożecie sobie i mnie.
Między dyrektorami przelatywały jakieś cienie. Husarek, chłodząc Zarygę, mruknął niechętnie:
— Panie kolego, nam wcale nie chodzi o zwiększenie kosztów ani o własną biurokrację, tylko o jakość drzewa i pewność dostawy. Myśleliśmy, że ksiądz nam coś pomoże.
— Pomogę, pomogę — skwapliwie dorzucił ksiądz — ale nie w sprawie drzewa ani wody, ani też pieniędzy, tylko co dotyczy ludzi, człowieka.
— Pan starosta z Kosowa także obiecał pomóc — wtrącił Zaryga.
Dyrektor Husarek ironizował grzecznie:
— Ach, pan starosta, któż by go śmiał fatygować.
Dyrektor Zaryga wstał, podszedł ku oknu. Ciemniało już, ale widać było czarne lasy na Synyciach. Powiedział z naciskiem:
— Przecież naokoło lasy i lasy. Skoro tu już jesteśmy, drzewo znaleźć nietrudno. Czyjeż to?
— Młodego pana dziedzica, to wszystko naokoło — odparł ksiądz.
— Sprzedaje?
— Nie, od kiedy starszy pan oddał mu majątek, nic a nic.
— A czemuż?
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/134
Ta strona została skorygowana.