Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/139

Ta strona została skorygowana.

bia? — pytał dyrektor Husarek, nie wiadomo uniżenie czy ironicznie.
— Żyję.
Dyrektor poczuł, że należy otamować Gemütlichkeit wiedeńską. Dokończył krótko:
— I nie nudno?
— Nie, jestem żonaty, pracy wiele i mam takich sąsiadów — wskazał na księdza i na Fokę.
Właśnie weszła księdzowa, przelewając rozlaną twarz gościnną czułością. Dziedzic ucałował jej ręce, dodał kokieteryjnie:
— Czyż można się nudzić w sąsiedztwie takich dam? — To była okazja aby wszyscy wyrazili burzliwe uznanie dla księdzowej. Lecz dziedzic wstał już, żegnał się. Księdzowa zatrzymywała:
— Kochany panie dziedzicu, chwileczkę jeszcze, może herbatki, może sorbeciku?
— Żona czeka.
— Przebaczy ona lubka, nasza gołąbka, mnie przebaczy — czuliła się księdzowa. — No cóż u państwa?
— Jesień, roboty niby skończone, ale jeszcze dość tego.
Zaryga wścibił pytanie:
— A lasów pan dziedzic nie rąbie, w drzewie nie pracuje, jak starszy pan dobrodziej?
— Nie, nie rąbię ani nie sprzedaję.
— Szkoda — westchnął Zaryga.
Dziedzic jakby nie mogąc zdecydować się na odpowiedź, bąknął:
— Lasów też szkoda.
— A studia pańskie, meteorologia, zapiski — odwodził ze zrozumieniem ksiądz.
— To już idzie mechanicznie, a studia — ha —
— Trochę za trudno tu, na końcu świata?
— Nie, właściwie pole dla studiów tutaj nie byle jakie — Dziedzic oglądnął obcych, przerwał.
Ksiądz pytał niezmordowanie:
— Dla jakich studiów?
— Człowiek.
— Antropologia także pana interesuje?
— Raczej człowiek na pograniczu —
— Aha, na pograniczu trzech krajów, Galicji, Węgier i Bukowiny? — pytał ksiądz.