— Nie, na pograniczu wieczności i czasu. — Dziedzic nasurowił się, znów wstawał, dorzucił przecie: — Naprawdę już późno. O tym wszystkim kiedy indziej, księże kanoniku. Chłop, zwłaszcza górski pasterz, to wieczny człowiek, trwa i przetrwa, a my wszyscy, i ja i ci panowie także, to dzieje, to historia, to przechodzi, przemija.
Dyrektor Mandl znów zdjął okulary. Znów oczy jego napęczniały, lecz wcale nie czule jak przedtem dla księdzowej i księdza. Wzbierały złośliwością. Tymczasem dziedzic pożegnał się nieco cieplej z wszystkimi i wyszedł pośpiesznie. Zaledwie znikł za drzwiami, prysnęło z Mandla szyderstwo. Jakby w osobistym porachunku smagnął niepohamowanie:
— Na, diese Grafen von Wichtig-Tun und zu Nichts-Tun längst überholt! Wo is denn der ewige Mensch? Dahin im Mittelalter.[1]
Niezwłocznie księdzowa, jakby w obronie, choć nie przyszło jej do głowy natężać się dla zrozumienia Mandla, czule sławiła dziedzica i małżonkę, dokładając wszelkich starań, aby wysłowić się po niemiecku.
— Gierechte Mensche, grosse Familie, Frau junge, rumunisch, auch Familie, arbeite, arbeite wie Oxe schwarze.[2]
Ksiądz potakiwał żywo, tłumaczył gorąco. Dyrektorowie zakiwali głowami obficie, bez przekonania. Dyrektor Husarek wywinął się grzecznie.
— No tak, u was Polaków wszyscy za jednego i jeden za wszystkich — jedność. To się chwali.
— Ja wcale nie jestem Polakiem — sprostował ksiądz.
— A kimże?
— Rusinem, my tu wszyscy Rusini, i obrządek nasz ruski. A może pan dyrektor nawet nie słyszał o takich?
Dyrektor pominął pytanie, pytał sam:
— Ależ państwo mówicie z sobą po polsku —
— Dlaczegoż by nie, to bardzo ładnie.
— To którzyż tu Polacy? — pytał dalej dyrektor.
Ksiądz zamyślił się odrobinę, jakby obliczał:
— Pan dziedzic — no i tam na butynie — Sawicki, ten Piotruś.