a Foka i Mandl weszli do prywatnej izby Joseńka dla zapłacenia rachunku, a także aby zakończyć targi o faktorne czyli należność za pośrednictwo. Izba była surowa, dom głuchy, rodziny żadnej nie było widać.
Lecz Joseńko był w targach nieustępliwy, nawet niedostępny:
— Tak jak powiedziałem, ani słowa więcej, ani grosza mniej.
Dyrektor Mandl zabiegał widocznie, chciał przekonywać, Joseńko uciął rozmowę:
— Powiedziałem już. — Odwodził umyślnie od targu, uśmiechając się lekko z wyniosłą uprzejmością. — Pan dyrektor dobrze dziś wygląda, ni uroku! A jak tam u księdza?
— Lepiej niż myślałem, domowo, no —
Joseńko podsunął z zadowoleniem:
— Preisswert?[1]
— Ach, ponad wszelką konkurencję.
— A nie mówiłem panu? I widać! Pan dyrektor ma dziś taką otwartą twarz, jak taki, który w święto Purim zdjął maskę i odetchnął.
Dyrektor Mandl syknął nieoczekiwanie:
— Wiem przed kim, co i kiedy odsłaniać. Przed tamtymi nie odsłonię się — wskazał na sąsiednią izbę.
— Co znaczy odsłaniać? Po co odsłaniać? A na co zasłaniać? — z wyniosłą wzgardą pytał Joseńko.
— Wam dobrze mówić, wyście tu dobrze schowani, a ja?
Joseńko w nieznośnym lekceważeniu odpowiadał wyłącznie pytaniami:
— Schowany? W grobie tak dobrze? Co? To ma być wielkie szczęście?
— Nie o to chodzi — odparł Mandl.
— O cóż jeszcze? Może jeszcze panu pieniędzy za mało? Po co się tak uwijać?
Mandl kończył gorąco:
— Właśnie, gdyby nie pieniądze, gdyby przynajmniej one mnie nie chroniły, to co by tamci zrobili ze mną, z nami?
— Co znaczy z nami? — dziwił się Joseńko.
Mandl oprzytomniał, żachnął się, spojrzał na Fokę, uspokoił się, dodał cicho:
— Ze sługami człowieka! I dlatego, słudzy człowieka i Diener des Geistes[2] muszą zaprząc głowę i serce, jak konie, mu-