listów, tych bankierów, tych dyrektorów, tych byków spod złotego cielca — sobie pod nogi. Otworzę nowe kraje, nowe państwa, nowy świat, aby było szerzej, dalej. Królewską stolicę sobie zbuduję, ale sam królem się nie zrobię, bo zaprzysiągłem królowej, tak! To moja wola! Stal nie chłopiec, brylant nie człowiek. Sam po Afryce wołami jeździ, szuka, wciąż szuka. Przed nim wciąż mapy, mapy, kraje, kraje. Góry przekopać, moczary osuszyć, rzeki i morza przeskoczyć — Mandl sam zatchnął się natchnieniem, zadyszany wytchnął: — Extension! Ausdehnung ist Alles![1] To pójdzie, to przyjdzie i tutaj, to już idzie, szerzej, dalej, prędzej. Ach! chwycić twardo — naprzód!
Foka rozgrzewał się, oglądał dyrektora z podziwem, Joseńko w rozczarowaniu wyszeptał:
— I cóż z tego?
Mandl gorączkował się.
— Wymieść stare śmiecie! — Prawo, praca, wolność, dobrobyt, oświata! Także dla Negrów, dla tych czarnych —
Nieporuszony Joseńko znów rechotał głęboko na dnie gardła, ledwie dosłyszalnie lecz wyzywająco.
— Dla czarnych? Taki jak ja już poczerniał, to może tamci wybieleją? Gdzie tam, po co?
— Dla człowieka, für den Geist![2] — wypalił Mandl.
Wychudła twarz Joseńka wyciągnęła się w maskę goryczy, posypaną jakby dla smaku lekkim pyłem ironii.
— Takie słowa?! Może panu dyrektorowi wiadomo, że nasz Beszt — no i chyba Nachman fyn Bracław, jego prawnuk, także — nie tylko słyszeli słowa, także widzieli? A dlaczego? — Joseńko wskazał palcem do góry. — A za tym waszym słowem — co? Akcje i papiery? złoto i brylanty? Aby prędzej?
Jak gdyby zgęściło się powietrze, obaj rozmówcy oddychali coraz ciężej, obaj coraz niecierpliwsi. Joseńko zaledwie błyskał oczyma, a Mandl przyskakiwał i odskakiwał, i Foka zaledwie mógł uchwycić, co mówili. Wtem, Joseńko z pytań skoczył do ataku. Złote pejsy zakołysały mu się gwałtownie jak nieme dzwonki, a on naprzód groźnie zacharkotał, potem zawrzeszczał przeraźliwie cienko:
— Dla jakiegoż człowieka? Nie! Herr dyrektor Mandl! Dla