i maski rabinackie. Chałatem i pejsami okupił się u swego Boga i drze skórę z chłopów — ja to wiem.
Foka odparł szorstko, niezupełnie grzecznie:
— Panie dyrektorze, pan źle wie, całkiem źle. To dola kupca w naszym kraju. Wrogowi bym tego nie radził! Niech pan się rozglądnie naokoło: chata od chaty na milę. Mało kto kupuje i rzadko. Kupują na kredyt tacy, co z góry i to majsternie chytrzą jakby nie zapłacić. I cóż zrobi Joseńko? Ja nie pożyczam nigdy, ani nikt z mego rodu. Co tu udawać. Joseńko w rachunkach jasny ale twardy, a kto z nim kręci — ma czego chce — sąd, procesy. My z nim w przyjaźni i tak zostaniemy.
Mandl smagnął niecierpliwie:
— To zostańcie sobie.
Foka łagodził:
— Panie dyrektorze, po co się gryźć, dość, że on się gryzie.
Mandl popatrzył nań pytająco. Obaj zamilkli urażeni czy rozżaleni. Dyrektor Mandl mruknął jeszcze smętnie:
— Ach, aby nie zapomnieć! A cóż dać księdzu za to wszystko? To go kosztuje, taka gościnność, i cóż za człowiek! To się należy, jak myślicie?
— Co mu dać? — zaśmiał się Foka — poślijcie mu jakiejś fajnej tabaki do kichania. Kicha od dawna na wszystko, niech sobie jeszcze trochę pokicha.
Pośpieszyli się w milczeniu, dopędzili innych już dobrze za Ilcią na górze. Zaledwie ogarnęła ich czarność puszczy, szum Czeremoszu, przycichli wszyscy, jak muchy pod wiatr. Coraz ciszej, coraz ciemniej, coraz uroczyściej piętrzyły się drzewa, coraz uroczniej i bliżej wdzierała się rzeka w uszy. Czające się szepty niepokoiły tym bardziej, że skrywały się zaraz w szumie rzeki. Dyrektorowie pytali co pół godzinki, czy butyn blisko, potem coraz częściej, coraz ciszej, a mieli jeszcze parę mil drogi. Przewodnicy popędzali konie, przyśpieszali lecz znów zwalniali na prośbę dyrektorów. Chełpili się potem niemało, że dowlekli swoich panów na butyn, rozpowiadali rębaczom, że takich jeszcze nie widzieli. I że na pewno trudniej wciągnąć na górę takich panów, niż kłody z wierchów spuścić aż do Kut. Także puszcza na Riabyńcu nie widziała jeszcze takich gości,