Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/150

Ta strona została skorygowana.

— Dla interesu nietrudno by urządzić im zabawę taneczną — dorzucił Zaryga. —
— Czemuż by nie? Wstawimy to w rachunek kosztów.
— Panie kolego, nie śpieszmy się z wydatkami, to potem, może potem. — Monitował cierpliwie dyrektor Husarek.
Ostatecznie, jeden po drugim, nie mogąc utaić zadowolenia, kwakali i trzaskali: „Quite a lot, quite, guite, quite.“[1] Zwracając się do rębaczy, szafowali obficie jednym słowem, które znali wszyscy: tak, tak — tak, tak. Nie przeczuwali, jakie rysie oczy ich świdrowały, jakie ostre wędki czyhały na nich, by łowić z nich nieoczekiwane rybki, jakie złośliwe myśli chwytały, gdzie mogły, zimowe zapasy do kpin. Dla nich zresztą tamci, rębacze, byli wszyscy jednakowi i kto wie czy baron nie zapomniał niezwłocznie, że dziwił się dopiero co Iwanyskowi.
Dopiero pod wieczór wrócili do koliby, jeszcze bardziej znużeni niż w dnie poprzednie. Strzegli się, by nie wyjść wieczorem poza kolibę bez towarzystwa któregoś z rębaczy. Nie bez słuszności, bo goście z dołu, czy ich konie, zwabiły gości z gór. Nazajutrz na szronie porannym odkryto wilcze ślady. Pokazywano je dyrektorom. Baron był zachwycony, miał okazję do nowej zabawy. Powtarzał: „A nie mówiłem. Wilków nie ma, wilków nie ma. Teraz już można zaprosić lorda bez skrupułów.“ Dyrektor Husarek przypomniał niezwłocznie wszystkie ciężkie obowiązki, terminy i zaniedbania. Dyrektorowie pośpieszyli się gorączkowo do powrotu. Miejsc rozpoczętej roboty, gdzie miały stanąć hacie, nie oglądnęli już, na ryzy popatrzyli z daleka, natomiast przypatrzyli się raz jeszcze szczególnie bacznie Sawickiemu, który od ich przybycia zesztywniał jeszcze bardziej, odbijał ich spojrzenia i nie umiał wykrztusić ani słowa. Dyrektorowie zachęcali, obiecywali rzetelnie, naglili, zaklinali, aby prędzej, jeszcze prędzej zryzować, ustawić w mygły, przygotować hacie, prędzej, prędzej, prędzej! Tymczasem najbardziej naglili, aby przerwać robotę i odprowadzić ich całą watahą do Krzyworówni. Petrycio i Sawicki zostali we dwójkę, wszyscy rębacze wraz z przewodnikami koni i z Foką, jako ochrona „odkoczowali“ panów na miejsce.

Kupcy zostawili u księdza Buraczyńskiego pieniądze, zadatek za drzewo i na dalsze wpłaty w miarę postępu robót. Drzewo było ich, a pieniądze Foki i rębaczy.

  1. Całkiem sporo.