Rębacze, wracając pośpiesznie na butyn obiecywali sobie zawczasu, że Petrycio pokaże im komedie i zagra tego czy owego z dyrektorów, i to nie raz. Tymczasem, nieświadomi różnicy między dniem wczorajszym a jutrzejszym i nie przeczuwając, o co się otarli, przedrzeźniali swoich panów:
— Kwajt, kwajt, kwajt.
— Tak, tak, tak.
— Jak kaczki u księdza.
— I tłuste to jak kaczki.
Foka troskał się dalej o wszystko. Od razu magazyn kuźni wypełnił się nowym żelaziwem. Nowiutkie brzuchate piły o wycieniowanych zębach były żałobnie granatowe, nietknięte, nie zarysowane, a dźwięczały jak niewinne struny. Brodate dornienki, skrzydlate sapiny i kopacze do łupienia kory milkliwie ukryły się w mrocznych kątach kuźni.
Dzwoniąca nadzieja i groza wdrapała się na Riabyniec, gdy rębacze po raz pierwszy doszli do stoku z nową sarsamą. Ukradkiem spoglądali czy drzewa nie zadrżały. Stara puszcza milczała wzgardliwie. I jakżeby mogła zaczerpnąć z zapasów swego życia takiej wiedzy, że gdzieś tam w świecie wykuto na nią takie zęby i dzioby. Podobnie jak robotnicy, którzy je wykonali gdzieś w odległych krajach, nie wyobrażali sobie, na jakie olbrzymy porwą się ich narzędzia. O tym wszystkim rozstrzygał ktoś inny.
Wysokie półki koliby napełniły się arkuszami skóry na postoły, które Petrycio rozdzielał podług tymczasowego rewaszu. Foka nie zaniedbał przywieźć wielkie chleby żytnie upieczone przez panią kowalową w Jasienowie, także beczki z kwaszoną kapustą, a nawet przysmak najbardziej łakomy dla puszczy — beczkę kiszonych ogórków.
Któraż praca na świecie tak rozpięta między codziennym wysiłkiem ponad siły, co więcej nieustannym niebezpieczeństwem a codziennym świętem! Petrycio i rębacze a także Sawicki codziennie kosztowali osamotnienia i co dnia nowego święta, z radości, że spotkali się zdrowo. Lecz o tym nie mówili. Rębacze zapuszczali się nieraz w pojedynkę w odległe kujawy leśne i niejeden z nich przez pół dnia, czasem przez cały dzień, nie przemówił słowa. Gdy zebrali się naprzód na