kał łopatą kryniczek wzdłuż ryzy, by woda była pod ręką dla polewania ryzy na to, by nie paczyła się albo nie zapaliła od tarcia, gdy ciężkie kłody pojadą w dół jedna za drugą.
Jak dotąd jesień była ciepła, sucha niezwykle. W niedziele i święta rębacze jako tako wypoczęci, przechwalali się robotą tygodnia i dalej knuli zawzięcie jak osaczyć las od góry, wydrzeć zeń drzewa najwięcej, a potem zwinąć się, aby śnieg nie zaskoczył drzewa wysoko. Kilkakrotnie prosili Sawickiego, aby nie korowodził, bo ryza gotowa, trochę poklepać, dołatać i jazda. Sawicki milczał, a gdy nalegali, dowiadywali się jednego tylko, że się martwi:
— Spuścić drzewo? Ani mowy. Ryzy nie wypróbowane, kto wie jakie.
— Paniczu, wy chyba jakąś kolej żelazną stawiacie? — śmiał się Mandat.
— Sprzedajmy drzewo panom na pniu i ryzy, te co gotowe i chodźmy do domu — szydził Połowyk.
— W pańskim butynie nie było takiej parady z ryzami — zarzucał Matarha.
Sawicki odpalił.
— Za to były inne parady.
— Jakież tam parady? — pytał Matarha.
— Pogrzebowe.
Zaklepało ich od razu, nie nalegali. — Znów pewnej soboty odpoczywali, a przedrzemawszy sobie z wieczora, gwarzyli do późna. Opowiadali, że na samej górze już szron zmroził rosy, a tylko patrzeć jak zima naskoczy. Witrołom odważył się niezmiernie grzecznie.
— No jakżeż tam, paniczyku, spuszczamy kłody?
— Powoli, powolutku — wymawiał się Sawicki.
Petrycio nieoczekiwanie zaśpiewał dziadowską pieśń spod kościołów kołomyjskich. Tam bowiem raz do roku, w połowie sierpnia, w wielkie porywające do nieba święto Wniebowzięcia łacinnicy i unici ten jeden raz świętowali wspólnie, jak gdyby byli prawdziwymi chrześcijanami. A dziady podkościelne obu obrządków także. I wówczas batiarzyki znad Prutu, także obu obrządków, przedrzeźniali dziadów na ich własną nutę, od święta:
Oj dziadulu, dziaduleńku, powoli, powoli
Kości łupią, gościec nęka, stara dupa boli.