Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/158

Ta strona została skorygowana.

— Słyszycie, do jakiego gadania wyzywa wasze błoto — — Nie ja buntuję, tylko błoto.
— Wół by się zbuntował przeciw takiej robocie — ryczał Matarha.
Ośmieleni wykrzykiwali jeden przez drugiego.
— W takim i świnia by się nie tarzała, choć kocha się w błocie.
— Grzech, grzech, a po wsiach przestaną nas szanować.
— Pracę uczciwą każdy szanuje — bronił Sawicki.
Matarha opanował się i wywodził:
— To uczciwe? Ano podumajcie, paniczu. Z panów żaden nie tknąłby tego błota, tylko bidaków by do tego zaprzęgał. Ale nie nas! Ledwo pieniądz zadzwonił a już nos do błota.
— Aż dziw — mówił Giełeta — że wy paniczu, kowalski syn, z majstrów uczonych, sami babracie się w tym gnoju i nas jeszcze do takiej papraniny zaciągacie.
— Ależ nikt was nie siłuje — odparł Sawicki — nie chcecie, to rzućcie, ale hać koniecznie potrzebna. Cóż zrobić?
Matarha podnosił głos i rozum coraz śmielej.
— Niech przyślą sobie panowie jakichś takich, jeśli chcą mieć drzewo, ale my wszyscy nie najmici ani wy obaj.
Witrołom dodał ze współczuciem:
— Gazda z gazdów i majsterski syn do błota? — takie czasy.
Foka żachnął się gwałtownie.
— Niech przyślą? Stuknijcie się w czoło. Jak mogę zmagam się, abyście sami byli gazdami i panami w swoim lesie, a wy nam teraz chcecie przykomenderować panów i najmitów.
Giełeta drażnił dalej.
— To coś takiego jak ci zawołoki z dołów, co w Żabiem Żydom czyszczą wychodki.
Foka przeciął ręką powietrze, odłożył łopatę, powiedział spokojnie.
— Przestańcie zaraz, odpocznijcie sobie i chodźmy, a od jutra my sami damy sobie radę.
Ochłonęli zdziwieni, odpoczywali zanim odeszli, a tymczasem Matarha rozpowiadał nadymając się lecz także łzawiąc rzewnie głos.
— To trzeba zrozumieć. Są tam gdzieś na dołach sieroty takie, bez ojca, bez matki, ani ich nawet w życiu nie widzieli, nie znają. Z dnia na dzień żyją, chudziny zmarniałe, wałęsają się głodni, a nuż im ktoś skórkę chleba rzuci. No i Żydzina