— Bez potrzeby?
— Oblepieni my krwią leśną, mówi Andrijko, dla pieniądza. To brzemię takie, że — — Ha, ja nie wiem sam, ale do tego jeszcze gnoić się w błocie? Kraść siły od prawdziwej roboty? Po toż ojcowie nasi tyle wieków gazdowali, aby ich prawnuki w błocie skończyli? Nie! — przybił Witrołom.
Także Foka przybił twardo.
— Raz czorta głównego, raz pradziadów wyciągacie z torby, aby tylko od roboty się wykręcić. Niech wam będzie, choćbym nie chciał, najmici potrzebni. Chodźmy do koliby.
Na tym się skończyło. Rębacze, jak konie co zbuntowały się i uciekły na połoninę, a potem lecą za gazdą i rżą, kręcili się wokół Foki, zabiegali, zagadywali, rozpytywali troskliwie o wskazówki dla wyrębu, a ten i ów, wyręczając Petrycia, usługiwał Foce podczas wieczerzy. Do błota już więcej nie przyszli. I z tego Foka z Sawickim czasem z pomocą Petrycia sami porali się z kopaniem haci. Sawicki dotąd nie kierował ludźmi, wszelako rozumiał Fokę. Mówił z uznaniem.
— Nie mogłeś tego lepiej zrobić, bo teraz chyba sami się rozsumienią.
Foka odparł.
— Nie! Kopać już nie przyjdą, zobaczysz, ale wszystkiego nie można mieć.
I w samej rzeczy rębacze wracając wieczorami do koliby, niby to spiesząc się omijali hać z dala, tylko Witrołom, widząc jak tamci trudzą się, wzdychał: „biedaki gazda i panicz, na co zeszli.“ Poglądał po innych, ale tamci nie mogli się przemóc aby skoczyć na pomoc. Prostowali się, przyspieszali kroku, szli twardo przed siebie, nie patrzyli na bok. I Witrołom pomrukiwał sam do siebie jakby usprawiedliwiając:
— To z pisma się ciągnie, doczytali się do błota. Nieraz razem czytają — sam widziałem.
Mandat rozweselił się.
— Tak to! Pismo dobre dla świętych tylko, jak mój dziadulo, diak Bazio. Inny błoto zeń wyczyta.
Matarha sadził się.
— To nieprawda, takich książek nie ma, ja wiem najlepiej. Nasz pan kapitan czytał przed frontem dinst-reglamen![1] A inni inną mądrość, ale nie błoto żadne.
— Skąd możecie wiedzieć? — mówił Giełeta — wam tych
- ↑ Regulamin służby (z austriackiego).