błotnych nie pokażą. Dlatego ja skoro tylko książkę zobaczę, to od razu nią do błota.
Tylko jeden Iwanysko pomagał nieraz chętnie w kopaniu. Był chudy, giętki a wytrwały i miał swoje obyczaje. Jadał przeważnie słoninę jelenią, huślanki niewiele, kuleszy jeszcze mniej. Mówiono, że z tego lekki. Nierzadko po całodziennym rębaniu nawet po babraniu się w błocie, gdy umył się, wychodził na noc ze strzelbą poza kolibę. Wracał późno, przespał krótko, szedł razem z innymi do roboty.
Teraz już nie odkładał Foka. Z pomocą znajomych, takich którzy nie słyszeli jeszcze plotek i oszczerstw żabiowskich, wyszukał kilku wyrostków i kilku dziadów dość postarzałych z odległego Stebnego nad Dolną Rzeką a także z Bereźnicy i z Krzyworówni, spośród rodzin spokrewnionych z Bystrecem. Żaden z nich nie spotykał się ani nie rozmawiał z żabiowcami. W ten sposób pierwsi najemnicy zjawili się na Riabyńcu. Nie mieli oni siły ani sprawności takiej, jak rębacze i kłusownicy z Bystreca, ale byli chętni, posłuszni, a tego potrzeba było dla haci i dla ryzy.
Sawicki poweselał, biegał wzdłuż ryzy z młotem, próbował każde polano ryzy. Pokrzykiwał wesoło na robotników, a im weselej ich popędzał, tym raźniejsi byli, chętni, nawet wdzięczni. Robota potoczyła się. Rychło pierwszy spad ryzy był gotów, a u jego wylotu ubito w zagłębieniu leśnym nowy lecz tymczasowy portasz, aby tam złożyć drzewo przed śniegiem. Sawicki zrywał się wcześniej od wszystkich, jeszcze nie rozjaśniło się dobrze a już ściągał robotników z posłań. Wciąż niepokoił się, wciąż krzywił się prawie boleśnie i wreszcie puścił ryzę na próbę.
Po raz pierwszy gardziele lasu na Riabyńcu zadławiły się dzikimi okrzykami, groźbą, ostrzeżeniem, zachętą. „Ha-bou! Klej-hou! Kina-tou!“
Panicz-Ryś znów ożywił się nad miarę. Dla utrzymania łączności między ryzującymi biegał z góry na dół, zsuwając się po błocie i po szronie. Potem bez tchu leciał pod górę. Ostre lice zaostrzyło się, nos w milczeniu kłuł rozkazująco, tych którzy spuszczali kłody i którzy stali wzdłuż ryzy. Uwijali się wszyscy, kłody grzmiały, leśna ziemia wstrząsała się, ryza jęczała ale nie zachwiała się, trzymała się jakby z żelaza. Czekała ich jednak podwójna robota: ułożenie kłód na tymczasowych portaszach, a potem ponowny dalszy spust aż na dół, gdy Sawicki uzna, że ryzy gotowe.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/162
Ta strona została skorygowana.