Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/164

Ta strona została skorygowana.

Foka znalazł chwilę by zapytać go na osobności.
— Co tobie, Piotrusiu, czemu?
Sawicki pomrukiwał.
— Pieniądze przybliżyły się, a sława coraz dalej, daleko. Co by na to ojciec powiedział?
Foka poderwał się.
— Wierzysz mi? sława zostanie!



III. ŻABIOWCY

Założyciele butynu ośmielili się i wytrwali. Do świąt zrębali ponad 1700 drzew, ściągnęli sporo na portasz, a część spuścili pierwszym spadem.
Na święta opustoszała koliba i butyn, mgły zaciągnęły się, sięgały do potoku, puszcza czekała na śnieg. Foka i Sawicki mieli dalszą drogę do domu, pośpieszyli się pierwsi. Foka był berezą, jego troską główną było zebrać kolędników, by potem przez osiem dni uwijać się po kolędzie. Sawicki spieszył do matki. Ale i on należał do bractwa kolędników. Z otrzymanego zadatku sprowadził z Kut nowe cymbały dla kolędy. Rębacze mieli bliżej do chaty. Szli powoli razem z Petryciem na Bystrec.
— Wyciągnąć kości — z lubością ciągnął Witrołom.
— Nabyć się ze swoimi — dorzucił Łesio.
— W swoim lesie — burknął Cwyriuk.
— Z chudobą, oj, z chudobą — bełkotał i cmokał Bomba — maleństwa moje ucieszne.
— Dzieci napłodzić, aby rody nie zmarniały — śmiał się Mandat.
— I to także — przypomniał sobie Bomba.
— Nie tyle napłodzić — prostował Matarha — co ogrzać się koło baby, aby Leśna nie chapała.
— Szkoda was, Kuźmo — żartował Petrycio — wrócicie marni do butynu.
— Ho, ho — wyjaśniał Giełeta — niejedna baba lepiej potrafi wyssać niż butyn albo Leśna.
— Byle dzieci spłodzić — uspokajał Matarha — zaraz się zaspokoi. — Żartowali swobodnie, nawet swawolnie, słów nie ważyli, zmykając do domu, nie lękali się widm puszczowych.