nania. Za plecami żabiowcy nazywali założycieli butynu, stosownie do nastroju, dziedzicami lub niedźwiedziami, a tamci ich prosziekami albo Cyganami.
Foka wiedział na co się porwał lecz zaskoczyło go, że zwady zjawiły się tak rychło. Oddzielił od razu jednych od drugich. Przybysze zbudowali sobie w zaciszu pod skałą drugą kolibę, a raczej dość mocną chatę-stajnię, na której strychu obetkanym mchem sypiali młodzi robotnicy. Starsi, zarówno kiermanycze ze Stebnego jak i żabiowcy, sypiali w kolibie razem z bystreczanami. Inni przychodzili do koliby tylko rano i wieczorem na jedzenie.
Poza tym pracowali zawsze osobno, bystreczanie na Riabyńcu na wschodnim stoku. Żabiowcy na zachodnim, a także daleko na Popadyńcu. Foka stykał się głównie z bystreczanami, Sawicki z żabiowcami, gdyż sporo z nich pomagało w ukończeniu ryzy i przygotowaniu materiału dla haci. Do pomocy rębaczom w korowaniu nie posłali ani jednego żabiowca, tylko tych wyrostków i dziadów, którzy już korowali przed świętami. Mniej wysiłku na człowieka, przeto robota od razu popłynęła sprawnie, tylko kierownicy pilnowali nieustannie zwaśnionych stron, aby nie narazić się na kłopoty dotkliwsze.
Z żabiowców tylko obaj najstarsi Pechkało i Birysz sypiali w starej kolibie. Nawet tym obum nieszkodliwym rębacze wciąż uprzykrzali życie. Nietowarzyski i małomówny Pechkało całymi wieczorami leżał na swoim posłaniu w ciemnym kącie, nie obok watry. Gdy objął swój kącik, od razu ustawił w nim szereg garnuszków kosowskich. Ukradkiem popijał wodę z każdego garnuszka za porządkiem, mrucząc coś przy tym. Wstawał przed świtem, dopełniał w lesie garnuszki wodą i szedł do roboty. Wszyscy wiedzieli, że to zaklęte w wodę przemówki. Nikt nie uszkodził garnuszków ani ich nie dotykał, przecie ten i ów ukradkiem lecz uważnie spoglądał w ich stronę. Nikt nie zauważył, by Pechkało modlił się kiedykolwiek, albo by żegnał się znakiem krzyża, ale nie modlił się na wspak jak czarownicy i nie wyglądało wcale, by odprawiał jakieś bożkochwalcze, bezbożne praktyki, z których słynęli strzelcy. Strzelby nie miał, w głąb lasu sam nigdy się nie zapuszczał, wieczorem i nocą nosa poza kolibę nie wychylił. Choć zawodowy najemnik, doświadczony w robotach drzewnych, dotychczas pracował jedynie we własnej wsi nad Rzeką. Widocznie bał się lasu. Zauważyli to od razu rębacze, szeptali, pośmiewali się. Jednak Pechkało nie usposabiał nawet do śmiechu, sam
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/179
Ta strona została skorygowana.