żonych ryzach, wygartując z nich łopatami zwały śniegu, a potem wzmacniając i łatając ryzy, Tomaszewski w lot zgadywał zamiary Sawickiego. Tak samo jak on walił młotem kowalskim dla próby, wymieniał gorliwie niepewne słupy i polana, spajał klamrami podejrzane skręty ryzy, zabezpieczał je dodatkowo wzniesioną nad poziom koryta kłodą, umacniał podpory stromych spadów ryzy. Pilny, chyży, zawsze pewny siebie, zastępował Sawickiego niezawodnie, stał się jego prawą ręką.
Gdy śnieg znów zasypywał niedokończone ryzy, ci sami robotnicy zwozili na karczuhach materiał na ryzy, przygotowując go dla wiosny, naprzód nad Riabyniec a potem nad Popadyniec. Wyzwolony od trosk i zachęcony pracą tak chętną i wydatną, Panicz-Ryś wesoły jak dziecko przelatywał konno przestrzeń od Riabyńca do Popadyńca. Zawsze w pośpiechu, śpiewał i świstał, rozweselał robotników żabiowskich. Wychudli i poczernieli, lecz słuchali go najchętniej. Tomaszewski zawsze spokojny a małomówny nie odstępował go, a z czasem w jego zastępstwie dowodził robotnikami tym sprawniej, że miał swoją paczkę żabiowskich hulaków, którzy ochoczo wprost i z zapałem słuchali każdego jego skinienia. „Jasio powiedział, Jasio nakazał.“
Omijał starannie bystreczan, nie zwracał uwagi na ich docinki, czasem tylko przechylił na bok ku nim głowę w milczeniu, uważnie a śmiało, jak bojowy lecz rozważny cap górski. Bystreczanie przezwali go capem.
Zawsze chłodny, nieudzielający się, Tomaszewski miał jedną słabość. Nie wiadomo szczerą, czy udaną dla zyskania względów Sawickiego. Witał go codziennie zwięźle a znacząco po polsku: „Dzień dobry panu.“ I żegnał na noc: „Dobranoc panu.“ Nie zdradzał się poza tym, czy umie więcej po polsku, ale dawał to do poznania. Po nieruchomej twarzy Tomaszewskiego trudno zresztą było coś poznać. Gdy znalazł raz sposobność sam na sam, powiedział Sawickiemu.
— Cała Huculija to śmierdzące leniuchy.
Sawicki zdziwił się.
— Birysz i Gucyniuk leniuchy? A chłopcy z waszej paczki? Skądże.
— Nie można im wierzyć jak psom — twierdził Tomaszewski chłodno, zawsze pewny siebie — żadnemu Rusinowi. I pan pisarz z fundacji tak samo mówi.
— A wy sami co?
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/181
Ta strona została skorygowana.