— Ja nie z ich rodu — sadził się powściągliwie Tomaszewski — my Polacy.
— Wierzmy im tymczasem — uspokajał Sawicki.
Kiedy indziej Jasio narzekając z zaciekłym spokojem i z pewnością siebie także na tych, którzy go słuchali i podziwiali, ostrzegał Sawickiego.
— Panicz za dobry dla nich. Z Rusinami tak nie można.
Sawicki nie był cięty, lecz zniecierpliwił się trochę.
— Mój Jasiu, jesteście naprawdę Polakiem?
— To się rozumie — potwierdził chłodno Tomaszewski.
— A czyż wiecie po czym poznać Polaka?
— Że Polak, nie chłop jakiś, głowa, umie robić — odparł bez wahania Tomaszewski.
Sawicki przemógł się i powiedział.
— Mój ojciec, stary Polak, pouczał, że Polaka po tym poznać, iż nigdy nie mówi źle o przyjaciołach. Honor —
Tomaszewski splunął. Opanował się, zamilkł dotknięty, nie mówił więcej o tym. Sawicki nie domyślał się, że w puszczy echo głośniejsze niż słowo, a osamotnienie czyha nie tylko z przestrzeni puszczowej lecz także z ciszy i z czasu, w których dotkliwie rozrasta się uraza.
Wieczorami napełniała się koliba i młodzi obyci żabiowcy gwarem, śmiałością i domniemaną znajomością świata zatykali usta rębaczom bystreckim. Szczególnie wesoło hałasowała niewielka paczka pobratymów Tomaszewskiego, biedniejsi czy bogatsi, a wszyscy zawodowi hulaki, bywalcy tołok i pijatyk na Żabiem, co z daleka wywąchiwali, czym jaka chata się kurzy, wślizgiwali się proszeni czy nieproszeni na wódkę i na tańce, a z szczególnym zamiłowaniem do samotnych mołodyc i do młodych wdów. Lubili i umieli się bawić. Przewodził im nie kto inny jak Jasio Tomaszewski. Także w kolibie skupili się wokół niego ciepło i gwarno jak pszczoły wokół matki. Chłodny, spokojnie zuchwały Jasio spoglądał na swoją paczkę przelotnie, jakby utwierdzał się, a także pokazywał, że jest ich watażkiem. Niewiele mówił, a inni spoglądali nań w potrzebie uznania, wciąż zwracali się do niego, hałasowali bez troski o to, czy to się podoba gospodarzom koliby. Aby pokazać jaką są walną gromadą, pochlebiali Tomaszewskiemu, opowiadali o powodzeniu jego u kobiet, czasem wymieniając imiona, czasem z chichotem pozwalając się domyśleć. Sławiony bałamut zaledwie raczył słuchać swych zwolenników.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/182
Ta strona została skorygowana.