diak, ani wójt jej nie obronił. Idzie bidna Krywula do chaty, płacze i powiada sobie: „Poczekajcie, ja wam oddam za to.“ Po rozum do głowy, naciągnęła skórę jakby w zimie i poszła na doły. Co tam robiła nie wiadomo, tkała czy co, przyniosła lnu, przyniosła konopi, utkała koszulę do ziemi, przepasała się, nitek czerwonych także przyniosła, wyszyła sobie ustawki szerokie jak na dołach, ubrała postoły. Znów wielki chram, a ona powolutku na samym ostatku do cerkwi się wślizgnie. Cerkiew już pełna, przeciska się przez tłum, klęka pobożnie na samym środku cerkwi i pokłony bije. A ksiądz właśnie śpiewał głośno: „Pomiłuj nas grzeszników“. Odwrócił się, jak popatrzył, kielich wypadł mu z ręki, biegnie do niej, a diak gębę otworzył, książkę z rąk wypuścił i do niej. A wójt co w ławie siedział, wstał, ciężką laskę wójtowską, rewaszową wypuścił i do niej. A dalej wszystkie chłopy do niej się cisną, jeden drugiemu zawadza, nie puszcza. A wtedy popadia z laską na księdza, wójtycha z laską na wójta, diaczycha z laską na diaka, i cap za czuper, i wszystkie baby na swoich chłopów. Pokajanie się robi, i już po służbie Bożej. A Krywula oczy spuściła, cichutko prosi bab: „Puśćcie mnie, ja niewinna, ja tylko ubrałam się na służbę Bożą, jak tam na dołach między ludźmi.“ I baby wypuszczają. Bo niewinna. A ona w drzwiach cerkwi jak podniesie koniec koszuli aż pod huzyczkę, tak że koniec huzyczki widać. I w nogi. Jak się puszczą za nią ksiądz, diak, wójt, pałamar i radni starzy i młodzi. Z rozpędu poprzewracali baby. Ona już daleko, to spuści koszulę, to znów podniesie, aż huzyczka ślicznie w oczy zaświeci. Opętała ich —
Rębacze rozmarzali powoli, słuchali z rosnącym zadowoleniem, a potem ze śmiechem. Tylko Cwyriuk wstał już przedtem, przecisnął się cicho aż do Kuzimbira i szeptał mu coś na ucho. Kuzimbir wstał niechętnie i nagle huknął z głębi piersi:
— Stój młodziaczku! biesicy do puszczy nie zawabiaj! Inaczej — — !
Kryniczny uśmiechał się głupkowato, wtem niespodzianie wszyscy rębacze bystreccy wstali groźnie. Kryniczny spłoszył się i schował się za Tomaszewskiego. Tomaszewski nie poruszył się, plunął pogardliwie, potem krzyknął ostro do swojej szajki:
— Zabierajmy się stąd.
Wyszedł spokojnie, za nim pozostali żabiowcy wstali pośpiesznie i wyszli. Pechkało i Birysz niezwłocznie ułożyli się na swoim posłaniu.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/184
Ta strona została skorygowana.