— Zakładajcie butyn, niech trzeszczą wasze kości, niech pęka głowa, a potem wślizgują się szczury, co wywożą spod Żydów gówno, panów i popów podcierają, kurwom żabiowskim wylizują, a na nas haukają przy cerkwi jak ten polski zawołoka Jasio. Ledwie wstąpił, już kieron, butyn wywraca — śmiecie!
Inni nie odzywali się, tylko Foka nieco senny zapytał:
— Pawle, a wy słyszeliście kiedy bajkę, jak pastuch przewoził przez wodę wilka, kozę i kapustę?
Giełeta mruknął szorstko:
— Słyszałem i co z tego?
— No to podumajcie nad tym — odparł Foka.
— Któż tu wilk — warknął Giełeta.
Foka ożywił się.
— Wyście nie tylko wilk, wy także i cap durny — wy! a nie żaden Jasio. Durny cap, łasy na tą biedną kapustę, co tam leży w kącie. I z tego pastuchowi przyjdzie się chyba utopić. Wstyd!
Giełeta mruczał jakieś przekleństwa, potem zamilkł.
Głęboki mocny sen kolibowy ukołysał zwadę.
Na samym wierchuszku miesiąca Prosińca zimowi święci, Trzej Mędrcy, raz jeszcze powetowali lasowi dolę: niech odosobni się, nazimowi, naśnieży. Nie wadzili się z nikim. Bez zawiewki dosypali nocą do gór i do stoków nowych stoków, nawisów, zasp. Naprzód nieznacznie siali pył śnieżny, potem mżyli gęstym maczkiem, następnie szeregami raźnych ściegów to cięli, to szyli. Zszywali ziemię z niebem coraz krótszym ściegiem, nizali ścieg za ściegiem w poprzek, tkali w zasłony. W końcu płastowcem skrzydlatym lepili płast na płast, skrzydło na skrzydło, płachtę na płachtę, aż każdy płaj ziemski spoczął w grobie śnieżnym, każdy stok nakrył się dachem, każdy krzew okręcił zawoistym wirem, każda gałąź obrosła w skrzydła do odlotu ze skazanej ziemi. Święci robili, co mogli. Obliczyli się także z czarnym do cna. To co czyste piętnuje się byle czym, białość ziarnkiem sadzy, bryzgiem błota, biała