cisza lada skrzypem. Trzej Mędrcy całunami zarzucili piętna, patrochy, grzechy, zagasili stuki i szmery. Bez skrzypnięcia rozwarli w samym pępku ziemi zaworzyny morza podskalnego. W najcichszą godzinę po śniegu i przed nowym śniegiem buchnęły stamtąd mgły. Rozprężyły się, zagarniały, skracały widzialny świat niesłyszalnymi, niestrudzonymi piłami. Odcięły widzialność góry od góry, las od góry, drzewo od drzewa, człowieka od człowieka. Wciąż zasilane porwały się nawet na czas, skracały światło dnia.
W butynie zaczynano robotę co dnia później, i to nie siekierą, czekanem ni piłą, lecz łopatą i miotłą w codziennej walce ze śniegiem. Tuż po zachodzie słońca łasił się łaskawie chytry mrok, lepił się obleśnie, łapał za oczy. Bezbronni robotnicy coraz wcześniej wracali do koliby, zawsze z mozołem, gdyż przekopane co dnia ścieżki zalepiały się w ciągu dnia. Im głębiej schodzili ku dołowi w las, tym podobniejsi szeregowi ślepców, ściskali się, chwiali, zataczali się, to trzymali się za plecy, podawali sobie laski przez plecy. Czasami gubili się, nawoływali się z cicha. Las nie czarno ich oślepiał i nie biało, lecz niebiesko. Jak z zasnutej kadzidłem krypty wyrywali się oczyma w górę ku powale leśnej, by possać jaką taką kroplinę światła. Lecz mgły szczelnie zatkały pułap leśny. Niejeden na darmo tarł oczy, jak gdyby zdzierał z nich siną łuskę. Potem rozglądał się jeszcze z jakiego to wewnętrznego wybuchu rozpościera się bezcielesny dym. Zamykali oczy, pragnieniem światła wydzierali się poza oczy. Słuchali. Jak potop sinego popiołu, co już pochłonął pożar i wszelki płomień, gasi także wszelki łopot, nawet syk ognia, niebiesko-mroczny las chłonął wszelki krok, wszelki głos, skrzyp i świst. Także wody, góry, niebo, także dnie i noce pogrążył w ciszę niebieską. Zawzięcie chciał spać, jak stepowy suseł, jak skalny świstak, jak puszczowy niedźwiedź. Bormotał spod ziemi: nie bawcie się pusto — spaaaać.
Świat posiniał, miesiąc Prosiniec wciąż ciągnął do snu, a ludzie codziennie walczyli ze śniegiem i ze snem. Gdybyż tak mieli przed sobą co dnia tylko przechadzkę do miejsca pracy, na to by zbadać, czy las jeszcze stoi! Gdyby wyciąg z całej pracy dokonywał się w kolibie, jak bryndza z udojów w stai pasterskiej. Gdyby jedyną ich pracą było planowanie, liczenie — leśna koliba pracowałaby wydajnie jak głowa! Ale ryzy czekały na wykończenie ścisłe, dokładne na pierwszym, drugim i dziesiątym wiązaniu, a także na próbę, na sprawdzenie
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/188
Ta strona została skorygowana.