Zanim się to stanie, można nieraz oglądać, o zachodzie słońca i przed nocą, jak pasma górskie i pasma chmurowe, podobne zapamiętanym kochankom, wymieniają się swymi światłami i swymi ciemnościami.
Czasem chmury bywają czarniejsze. Miażdżą czarnością szczyty, aż jakaś niespodziana odsiecz, nalotem światła z flanki, rozsnuje same góry w pajęczyny świateł. Wówczas oba pasma, czarne chmury i roztopione w świetle wierchy, spojone w jedno cielsko świetlno-czarne, przybierają postać niesamowitego starca, któremu na imię Czas. Umiera, kamieniejąc od głowy, a tylko potężne plecy zachowują do nocy jeszcze boską świetlistość dawności.
Kiedy indziej wytryski chmur spłoną tak doszczętnie, że nie ma w nich ani jednej smugi nierozpłomienionej, natomiast wkopane w ziemię góry ponurzą się żałobnie czarcimi kudłami puszcz. I oto pierwszy z synów bożych, Sataniel-Samael, odrąbany od piersi Światła, wali się w dół już zbrzemieniałą od ciężaru ziemi głową. A tylko astralne ciało Samaela wypala się jeszcze, dogasa powoli.
Gdy na noc oba ciała wymienią się istotami, gdy góry i chmury przeniknąwszy się wzajemnie, roztopią się w morze pierwowieku, nie pozostaje już nic z rzeczywistości ziemskiej. Tylko na szczytach Palenicy niebo roziskrzone a powiększone przez kryształowe kopuły powietrza, zniża się, przybliża i otwiera.
Przewagę i zwycięstwo pulsu ziemi oglądać można nieraz jesienią w kotlinach Albinu, Popadyńca, Riabyńca, tam gdzie wody, zebrane z wnętrza szczytów, sadowią się już na dobre. Wstydliwym porankiem szczelnie stłoczone chmurzyska maskują umiejętnie i niby to jesiennie długotrwałą pogodę. Zatłoczą potoki, kłębami trzymają się bez ruchu, aż cisza bez stuknięcia, bez głosu, bez pisku ptasiego nawet, ukołysze nieufne lasy, że nikt z krain mgielnych nie wślizgnął się, aby myszkować i podpatrywać. Wówczas lasy i moczary, wchłaniając mgły bez śladu, odsłaniają złotawo roziskrzone ciało nieba. I tylko bardzo przebiegły, a nade wszystko wytrwały szpieg zaniesie do wsi i na doły wieść nieprawdopodobną, że Palenica dzień w dzień łyka chmury, a niebo odsłania łono swe i grzeje tężej niż latem.
A przecie ani upał, ani spiekota nie depce nigdy ziem palenickich, nie pali suszą, nie dręczy dusznością. Im więcej słońce gra, błękit gra, tym jaśniej drgają rosy, dźwięczą rosy,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/19
Ta strona została skorygowana.