z Kut. Potem w Kutach tutaj na leckim boku karbowano: ile wołów wysyłają. I znów zaświadczenia zarąbane tam za Czarnohorą, aż w Debreczynie. A z drugiego boku deszczułki karbowane, pieniądze grube, setki, bywała i tysiączka, u góry zacięte w Debreczynie, a poniżej zaświadczone w Kutach. Byłem bouharem, kupcy zaprzysięgali mnie na krzyż i na słońce. Przysięga mocna, gdybyś podczas przysięgania miał tylko jakąś pohaną chętkę przeciw przysiędze, zginiesz zaraz, a gdybyś złamał ją, wyrwie ci z korzeniem cały ród. Sami kupcy byli tędzy ludzie, nie bardzo się bali. Ależ to dróżka była niekrótka i niesłodka. Gruniami-skałami, puszczami-gąszczami, chmurami między gromy, młakami, śniegami, rzekami-powodziami. Czasem woły gubiły się nocą czy w mgłach wierchowych, czasem grzęzły w śniegu albo rozbiegały się. W lasach zagórskich wilków ławady, bywało niedźwiedzia nawet przysiądą, do czysta ubachmorzą, zostawią zeń kudły, strzępy skóry. Czasem także niedźwiedź z zasadzki skoczy wołowi z tyłu na kark, a wół nie buhaj, nie taki zaradny, zmięknie prędko, podda się i przepadł. Dawniej nieraz samym kupcom coś się przydarzyło, choć miewali szable, nawet strzelby. Bo w Czarnohorze w skałach, w lasach na węgierskim boku ludziska leśni czyhają kupami, ciekawsi od wilków. Gdy kupcy wracali z pieniędzmi, bywało napastnicy z zasadzki rewaszowali im głowy akuratnie, obdzierali, a zaklepanego chowali razem z jego rewaszami. U mnie ani jeden wół nie przepadł, nie zmrużyłem oka nocą, choć drzemka mnie łamała. I nikt mnie nie tknął. Od wypadku naciągałem na głowę kaptur skórzany z głowy byka razem z rogami. Strzelby nie miałem, gdzież wtedy strzelba u nas, tylko w ręku doubnię i naokoło mnie psy wołoskie kudłate. Jechałem na ogierze sinym, takim co by stratował kopytami każdego wilka, na czterech nogach i na dwóch także. Woły też uczone, co zadąłem w trembitę, ryczały stadem jak grom, lęk niósł się lasem, nie daj Boże aby coś się podepchało. Dopilnowałem wołów, pieniędzy, a rewaszy najwięcej. Gdybym jednego wołu zgubił, gdybym jeden grosz ukradł, rewasz mnie wyda; gdybym rewasz zapodział — sława przepadła; gdybym, nie daj Boże, rewasz siekierą przeinaczył — hańba mnie zgasi, a na sam koniec kryminał debreczyński mnie połknie. Nie oglądałem rewaszy, trzymałem na piersiach, jeśli coś się zdarzy, zginę razem z nimi. Dotrzymałem do cotu, każdy rewasz zakończony, zatwierdzony w Kutach i w Debreczynie, wyrównany. I masz czary.“ Ojciec śmiał się.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/198
Ta strona została skorygowana.