gami zgiętymi do siebie. Ani topór, ani doubnia nawet nie uszkodziłyby go.
Wciąż stojąc, ożywił się Koczerhan, mówił nieco swobodniej.
— Są tacy jak ojciec, nielękliwi, a są tacy jak ja, nie to, żeby wielki bojahuz, ale czasem zlęknę się, kiedy fala pędzi darabę na Sokolską Skałę, nad karkiem skrzypią i łoskocą daraba za darabą, kiermamycze jeden za drugim patrzą na mnie, a tu skała otwiera zęby i wciąga. Ale trzymam się: „Tyś czyj? Koczerhana rogatego czy jakiś inny?“ No i dobrze.
Młody Giżycki słuchał z kąta uważnie, oczy zaświeciły mu się, wyrwał się.
— A to prawda, że rogi nosił?
— Nad Dolną Rzeką nie kłamią tak jak nad Górną — skarcił go Giełeta.
Stary Koczerhan uśmiechał się pobłażliwie.
— Kłamią, kłamią umiejętnie, ale to prawda.
— To wszyscy tak chodzili z rogami? — pytał Giżycki.
— Nie wiem, a ojciec chodził, pamiętam, przezwali go Rogaty — odpowiadał rozważnie Koczerhan.
Giżycki błysnął oczyma, znów wyrwał się, jakby w uniesieniu.
— To ojciec wasz był jeszcze kraśniejszy dziad niż wy.
Koczerhan zaśmiał się.
— Kraśny? Ha, mnie się podobał, twardy jak hak żelazny, a wesoły. — Usiadł, namyślał się, znów mówił z trudem: — Tak to, Foko, słuszny wasz rewasz, a jeszcze przyjazny, miłosierny. Kiedy was słucham i rewasz oglądam, to tak jakbym mego ojca w łysinę pocałował.
— Oj tak — wypalił średni brat Koczerhan — właśnie tak.
Stary Koczerhan spoglądał nań przez ramię.
— Cóż ty możesz wiedzieć? Byłeś jeszcze malutki.
— Wiem dobrze, panie bracie — ośmielił się raz jeszcze Michajło Koczerhan. — Łysina bez jednego włoska zachodziła głęboko. Kiedy leżał umarły w choromach, zakradłem się z tyłu, aby nikt nie widział. Od potylicy pocałowałem i pogłaskałem głowę. Była gładziutka.
— To tak, to możliwe — uśmiechnął się smętnie najstarszy Koczerhan — głowa była łysa a mocna, sama moc, zdawało się, że chatę rozsadzi, mój Boże, że takiej nie można pochować. No i cóż? Ileż lat temu jak umarł? —
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/200
Ta strona została skorygowana.