Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/201

Ta strona została skorygowana.

— Ile może być? — dopytywał się z kąta najmłodszy brat Iwan.
Stary Koczerhan wahał się.
— Pięćdziesiąt siedem? Albo więcej. No i patrzcie, pochowana czy nie, a nie gnie się rewasz. Kiedy górą prawo, zgoda i serce miłosierne, to tak jakbym tę mocną głowę pocałował.
Koliba milczała, Witrołom westchnął.
— Daj wam Boże za taką mowę.
— I ja tak mówię — dorzucił Foka.
Petrycio biedził się niezaradnie.
— Od starych ludzi moc straszna... Ruszyć się nie można bez nich, czyż nie tak, paniczu?
Sawicki bąknął niechętnie:
— No tak.
Stary Koczerhan brzękał wypaloną fajką o kocioł, wytrzepując ją niepotrzebnie. Uśmiechał się. Potem nasrożył oczy i nagle głębokie bruzdy na czole rozluźniły się i wygładziły. Jakby ściągnięte lejcami wlały się w głęboką poprzeczną bruzdę, co jak wrębana blizna wjeżdżała na nos, przedłużała się nosem. Odwrócił pół twarzy od watry ku kolibie. Prawa strona czerwona od watry i lewa zaciemniona uwydatniały nos hakowaty, jakby zawadiacki. Rąbnął fajką powietrze, otworzył szeroko usta.
— A ja przeciw! — zawołał donośnie — przeciw temu, aby stary na zawsze wiązał młodych, aby ich życie giął na swoje koło. A także przeciw temu, aby młodzi porządek świata wywracali. Cóż to za sposób, mój Foko luby — wy człek luby, wy i godny, to tak — ale cóż to za nowa moda, bez obrazy, aby za darmo rozdzielać rodowe majątki. Zarobki ładne, dodatki jeszcze ładniejsze, jedzenie palce lizać, sarsama cesarska, ale ta spółka — nie!
Koczerhan przerwał, oglądał się, wszyscy milczeli, przeto mówił dalej:
— Za co? Nie mówię o bystreczanach, wzięli się przecież gołymi rękami do puszczy, ich rzecz. Ale ja? Tacy jak ja, wstydziłbym się tysiączki niespamiętane w besahach dźwigać do domu. Plecy by mi paliło. A moi bracia czyż nie tak samo? — zapytał ostro.
— Tak samo, tak samo, — powtarzali pokornie bracia Koczerhany.
— A wy Ferkaluku? — zwrócił się do rodaka ze Stebnego.