cili. Powiedzą: „Ja? Nie, to tamten się zbogacił“. Idźcie potem do Kraszewskiego, aby was karmił.
Kraszewski splunął, Koczerhan kończył:
— Nie moja rzecz, a nie mogę zrozumieć, że ojciec Foki, Maksym, godzi się na to.
— I ja się dziwuję — przyznał Witrołom.
Gucyniuk chciał zażegnać tę rozmowę.
— Nie warto się dziwować ani kłócić się. Foka ma jakiś swój interes, a każdy z nas swój, zostawmy to.
Foka milczał nieporuszony. Milczeli wszyscy. Tymczasem Birysz wstał z cienia i zbliżył się do watry. W blasku watry napinały się, grały promieniście zwielokrotnione wokół oczu zmarszczki, rysując się wciąż i tryskając nowymi cieniami.
— Gazdo — mówił do Foki, mrużąc oczy — ja zgodny z gazdą Koczerhanem. Przeciw wam nigdy nic nie mówiłem, gdzież mnie do was. Dzięki wam, ale nie udźwignę tysiączki za darmo, nie! — mamrotał jeszcze coś, powtórzył: — Nie!
Za nim stał Pechkało, mówił ponuro.
— Co za dużo, to za dużo, darować dobrze, ale darmocha — to fe!
Foka zniecierpliwił się.
— Bądźcie ludźmi, to nie darunki, nie darmocha, nauczcie się czegoś, a weksli gruntowych nie będzie.
Koczerhan znów się ożywił.
— Nauka ma piec i ma palić, nie tego co naucza, a tego co uczy się. A darowane tysiączki to ot, jaka nauka — puszczał potężne kłęby dymu jeden za drugim.
Foka porwał się z miejsca i zawołał.
— Gdzież jeszcze tysiączki wasze? Rozsypać się mogą razem z kośćmi po lasach, po wodach.
Stary Koczerhan ujął go za rękę.
— Takich słów nie wypuszczajcie, wyście za dobry na to. A samiście powiedzieli przecie, aby uderzyć to co niesłuszne z rewaszu. Ja uderzam. Z jakiego wiatru wam to wszystko do głowy nawiało?
Foka nie odpowiadał. Tomaszewski bąknął chłodno.
— Pan kancelista z Fundacji mówi, że stara głowa, to zna-