Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/216

Ta strona została skorygowana.

Tomaszewski mruknął od kart.
— A pieniędzy nie pobierzecie podług rewasza?
— A cóż mam pobrać? — zdziwił się Cwyłyniuk.
Tomaszewski śmiał się.
— Może lepiej czorta z Sygietu do pieniędzy, otworzy wam świat.
— Po coż mi pieniądze — poprawił się po namyśle Cwyłyniuk — gdy mi czegoś potrzeba pójdę do Duwyda Bernhauta z rewaszem, zna Fokę, zna i mnie dobrze.



7

Tomaszewski nie odpowiadał więcej, zajął się kartami. Coraz więcej widzów tłoczyło się wokół kart. Witrołom rozszeptał się z Iwanyskiem, potem podszedł do Tomaszewskiego, położył mu rękę na ramieniu i zapytał.
— A cóż to takiego?
Tomaszewski pochłonięty grą nie odpowiadał.
— A kiedy skończycie? — nalegał Witrołom, zwracając się do Giżyckiego.
Giżycki odpowiadał chętnie.
— To pierwsza gra bliska końca, a gra w karty nigdy się nie kończy. Można grać noc i dzień.
— A o cóż gracie?
— O rewasz — odpowiadał Giżycki.
— Co? — dziwił się Witrołom — cały rewasz w karty przegrać?
— Niekoniecznie. Tylko kto przegra i ten kto wygra, zrobią znaki na kantach swoich rewaszyków i przy wypłacie rozliczą się.
Witrołom przypatrywał się nadał cierpliwie, tymczasem gra skończyła się.
— Zagramy jeszcze? — pytał Tomaszewski.
— A ja was o coś poproszę — mówił grzecznie Witrołom.
— Co tam? — mruknął niegrzecznie Tomaszewski.
— Nie grajcie już więcej — prosił Witrołom — tu butyn, a w dodatku rewasz.
Tomaszewski wzruszył ramionami.
— Tu nie cerkiew, u was więcej zakazów jak w cerkwi. Foka wmieszał się pośpiesznie.